Smutek, beznadzieja, pustka. Nikomu o tym nie mówiłem
W życie każdego sportowca wpisana jest porażka. Uczyłem się sam, jak sobie z nią radzić. Długo nie przyznawałem się nikomu do stanów depresyjnych. Pierwsze wielkie rozczarowanie: igrzyska w Londynie, potem Rio; koniec kariery. Telefon umilkł, zamieniłem życie sportowca na codzienność. Teraz mówię o tym otwarcie, to forma terapii. Przede mną kwalifikacje na igrzyska w Paryżu. Nigdy nie byłem tak silny psychicznie i fizycznie – o swojej walce nie tylko o medale opowiada olimpijczyk, mistrz i dwukrotny wicemistrz świata, pływak Paweł Korzeniowski.
Autorka: Klaudia Torchała
Ekspert: Paweł Korzeniowski, pływak, olimpijczyk, mistrz świata
Jakim był pan dzieckiem? Lubiącym rywalizację, zmotywowanym, towarzyskim?
Byłem dzieckiem, które przede wszystkim kochało sport. Gdy tylko zdarzała się ku temu okazja, korzystałem z niej, nawet jeśli wiedziałem, że szansa na zwycięstwo jest mała. Zawsze podnosiłem rękawicę. Nie siedziałem w domu, ale biegałem za piłką czy grałem w hokeja.
Czy codzienne treningi dawały panu siłę, również psychiczną, w mierzeniu się z codziennymi szkolnymi wyzwaniami?
Przez chwilę dawały mi pewne wyładowanie energii, ale niestety ta bateria mi się szybko ładowała. Czekałem tylko na przerwę, by wybiec z klasy, poruszać się. Taki ruch dawał mi ogromną radość. Mam to do teraz. Lubię nawet startować w konkursie rzucania papierowym samolocikiem.
Jest pan uzależniony od rywalizacji?
Myślę, że tak.
A dlaczego pływanie? Rodzinny sport i nie mogło być inaczej?
Moja babcia była gimnastyczką, a dziadek założycielem sekcji pływania w Oświęcimiu. Wujkowie i ciocie uprawiali sport. Część pływała, część grała w hokeja. Tato był piłkarzem, a mama pływała, potem była ratowniczką. Starsza siostra pływała. Nie miałem innego wyjścia.
Czyli nie mógł pan zostać przysłowiowym lekarzem…
Wszędzie wokół mnie był sport. Nawet jak oglądałem telewizję, to była to albo bajka, albo sport.
Zaczął pan naukę pływania w wieku ośmiu lat, a poważną rywalizację pięć lat później – pierwsze mistrzostwa Polski. Jakie emocje pojawiały się, gdy stawał pan na słupku startowym jako młody chłopak? Czy można było liczyć np. na wsparcie psychologa? Człowiek jest jeszcze niedojrzały emocjonalnie…
Sam do wszystkiego dochodziłem i radziłem sobie z różnymi kryzysami. Pamiętam dobrze, że gdy miałem 13 lat i byłem na zawodach, bardzo kiepsko się poczułem. Zjadłem fast food. Prosiłem trenera, bym mógł zrezygnować ze startu na 100 m motylkiem, ale trener zdopingował mnie: „jak już jesteśmy, to spróbuj”. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie mogę skupiać się na tym, kto płynie obok, tylko żeby przepłynąć jak najszybciej cztery baseny. Machać rękami i nogami. Na niczym innym się nie skupiałem, bo bolał mnie brzuch. Poprawiłem wtedy mój rekord życiowy o 7 sekund. Wtedy dotarło do mnie, pamiętam jak dziś, że trzeba w ten sposób właśnie myśleć. Skupiać się tylko na tym, co mam zrobić. Sam to odkryłem w wieku 13 lat.
Gdy już jako dorosły pływak wychodzi pan na basen, by rywalizować, to też takie tunelowe patrzenie dominuje, czyli ja i pas startowy, nic wokół? Pełna koncentracja.
Tak, nadal staram się myśleć w ten sposób w czasie startu. Nie ma rywali, jestem tylko ja. Skupiam się na sobie i tych elementach, które muszę wykonać. Bo na przeciwnika i na to, co zrobi, nie mam wpływu. Jedynie wpływ mogę mieć na siebie.
Gdy mówię Londyn, to co pan czuje? Jakie emocje powracają? Londyn to było rozczarowanie i ten pierwszy zjazd?
Czułem wtedy, że zawiodłem siebie i innych. Czułem ogromne rozgoryczenie i żal. Przepadła szansa na zdobycie olimpijskiego medalu i pojawiło się przekonanie, że tego już nigdy nie zrobię, bo nie będę młodszy. Myślenie o tym mnie przytłaczało. Wtedy też rozstałem się z narzeczoną, złamałem nogę. Splot tych bardzo złych życiowych wydarzeń nakręcił spiralę negatywnych emocji.
To przygnębienie trwało dłużej?
Takie straszne przygnębienie, przytłoczenie, bezsens czułem kilka miesięcy. Wtedy postanowiłem, że wyjadę z Polski. Jeździłem na zgrupowania do Barcelony, do RPA. Potrzebowałem zmienić miejsce, by sobie to wszystko ułożyć w głowie. Odbudować sobie.
To wtedy po raz pierwszy pojawił się psycholog?
Nie, pojawił się trochę wcześniej. W styczniu 2012 roku – przed Londynem, przed igrzyskami. Wtedy już mnie naprowadzał, kierował na pewne sytuacje, które mogą się wydarzyć w życiu.
To był psycholog kadry?
Nie.
Często się pan wtedy spotykał z psychologiem?
To były regularne spotkania. To dało mi taki grunt pod to, co złego się potem wydarzyło. Myślę, że wtedy właśnie uczyłem się, jak przerabiać negatywne emocje i jak je wykorzystywać w czasie treningu. Przekuwałem je w energię, siłę. Potem czułem się oczyszczony. Było mi lepiej. Teraz myślę sobie, że dzięki temu nie pogrążyłem się jeszcze bardziej. Sport dał mi jednak wielką siłę, by się z tego podnieść. Te lata wzlotów i upadków. Po porażkach trzeba się było szybko podnosić. To pomagało w tym, by myśleć, że ten smutek, przygnębienie to tylko jakiś etap w drodze. Sport wpycha w tryb, że nawet jeśli nie ma się siły, to trzeba walczyć do końca, zmierzyć się z kolejnym dniem. Pójść na trening rano, choć może się nie chce.
Ale przecież porażka wpisuje się w życiorys każdego sportowca, powinna motywować...
Było zbyt dużo złych wydarzeń, które się nałożyły na siebie. Porażka za porażką, co coraz bardziej zamykało mnie na świat i życie. Miałem wrażenie wielkiego osamotnienia, że zawiodłem się na najbliższych, nie chciałem z nikim rozmawiać. Siedziałem w domu, nie miałem ochoty w ogóle wychodzić.
A po Rio było podobnie? Ogłosił pan zakończenie kariery, telefony umilkły…
Nie byłem jednak przygotowany na zakończenie kariery. Zaczęło się inne życie. Pojawiło się dziecko, założyłem firmę, zaszło wiele zmian. Coś, czego wcześniej w życiu nie doświadczyłem. Był strach, niepewność. Wychodziłem do pracy tylko dlatego, że wiedziałem, że muszę za coś żyć. Myślałem, że jak rozwinę swoją firmę, to będzie sielanka, a tak nie było. Dopadła mnie codzienność.
A teraz otwiera pan nowy rozdział w życiu, tuż po tym, jak przyznał się pan publicznie do stanów depresyjnych i zgodził się podzielić swoim doświadczeniem w kampanii społecznej: „Twarze Depresji. Nie oceniam. Akceptuję”. Trzeba być odważnym, by to publicznie zrobić. Ten coming out to też jakaś forma terapii?
Zdecydowałem się zabrać głos, bo usłyszałem wybitnych pływaków, m.in. Michaela Phelpsa, Caeleba Dressel'a, Adama Beaty’ego, którzy również dzielili się publicznie tym, czego doświadczyli. Okazało się, że nie tylko ja mam taki problem. Jeśli oni to zrobili, to nie mam się czego bać – pomyślałem. Wydaje mi się, że przyznanie się do tego, powiedzenie na głos, daje oczyszczenie. Nie muszę już tego głęboko ukrywać. To mnie męczyło, bo nawet po Rio tym wszystkim nie dzieliłem się z najbliższymi. Odbierałem to kiedyś jako słabość, teraz już inaczej na to patrzę.
Jest lepiej? Wrócił pan do przygotowań – 11 treningów w tygodniu, by wygrać kwalifikację olimpijską, dołączyć do kadry. Znów adrenalina, nadzieja, fala, która pana niesie?
Lubię mieć cel. Jestem nauczony tego. Teraz jestem w zupełnie innym punkcie. Nie czuję presji.
I wystarczy tylko ta myśl, że jeśli zakwalifikuje się pan na igrzyska, to przejdzie do historii jako piąty w historii wyczynowy sportowiec, który był na sześciu olimpiadach? Jakoś nie wierzę, że z tyłu głowy nie ma myśli, by powalczyć znów o złoto.
Jestem w świetnej kondycji psychicznej i fizycznej w tej chwili. Czuję się, jakbym miał 18 lat. Jestem świadomy tego, co osiągnąłem, dojrzałem emocjonalnie.
Jest pan przygotowany na sukces? Wizualizuje sobie go?
To na pewno pomaga. Są badania, które pokazują, że można w ten sposób zmienić nawet do 30 proc. siłę mięśni. Oczywiście jestem też przygotowany mentalnie na różne sytuacje, które w wodzie mogą się zdarzyć. Phelps opowiadał, że mu okularki spadły. Staram się na to wszystko przygotować, by zachować spokój i opanowanie.
Nawet na to, że Paryż będzie już ostatnimi igrzyskami?
Traktuję to jako przygodę.
A wracając do głównego wątku… podpisuje się pan pod hasłem: „panowie, leczenie depresji to nie wstyd”?
Absolutnie. To coś zupełnie normalnego. Ważne, by nie wstydzić się powiedzieć komuś zaufanemu, by nie być z tym samemu. To nie jest żadna męska słabość. To choroba i trzeba ją leczyć. Odwagą jest mówienie o tym, że się ją ma.
Klaudia Torchała, zdrowie.pap.pl