Dlaczego tak bardzo lubimy bób?
Pierwszy bób w sezonie to coś w rodzaju małego święta. Na tę kulinarną przyjemność czeka wielu Polaków. Wystarczy kilka minut, by ziarna wylądowały we wrzątku, a cała kuchnia wypełniła się intensywną, bulionową wonią. Ten charakterystyczny aromat to pierwsza podpowiedź, że bób ma w sobie coś, co nasz mózg koduje jako czystą przyjemność.

Bób towarzyszy nam od tysięcy lat. Jego nasiona znajdywane są w neolitycznych grobowcach na Bliskim Wschodzie, a starożytni Grecy składali je w ofierze bogom podziemi, wierząc, że roślina łączy światy żywych i umarłych. Z kolei dla Rzymian był czymś w rodzaju dzisiejszego popcornu. W Polsce stał się popularny dopiero w XIX wieku, jednak szybko znalazł swoje miejsce w sezonowym kalendarzu: od nocy świętojańskiej aż do końca lipca był przekąską wiejskich festynów – tani, sycący i smaczny. Kulinarna tradycja nie wyjaśnia jednak tego fenomenu. Prawdziwy sekret tkwi w chemii smaku.
Gdy chrupniemy świeżo ugotowane ziarno bobu, na języku eksploduje smak, który Japończycy nazwali umami – piąta podstawowa nuta obok słodkiego, kwaśnego, gorzkiego i słonego. Laboratoria potwierdzają, że bób mieści od 60 do 80 mg wolnego glutaminianu na 100 g, czyli dokładnie tego aminokwasu, który sprawia, że bulion czy dojrzały parmezan wydają się tak „rosołowe”. Według ustaleń badaczy z Uniwersytetu w Helsinkach dołączenie do niego nukleotydów IMP i GMP, obecnych w ziarnach w śladowych, lecz wystarczających ilościach, działa jak wzmacniacz: razem potęgują wrażenie głębokiej, mięsistej pełni. Dlatego garść bobu gotowanego krótko w osolonej wodzie jest bardziej sycąca niż niejedna kanapka.
Wraz z umami pojawia się słodkawe tło – efekt rozluźniania skrobiowej matrycy i uwalniania cukrów prostych, nasilony przez blanszowanie. W tej samej chwili z łusek ulatniają alkylopirazyny przypominające zapach świeżego groszku, podczas gdy sześciowęglowe aldehydy niosą nutę świeżo skoszonej trawy. Badania profilu aromatycznego koncentratów białkowych z bobu pokazują, że nawet intensywna obróbka cieplna zostawia ślad „zielonej” nuty, choć redukuje goryczkę. To ważne, bo naturalną przeciwwagą dla umami są tu taniny i saponiny odpowiadające za ściągającą pikantność. Tradycyjne namaczanie i gotowanie wypłukują je do wody, wyraźnie wygładzając profil smakowy
Tekstura bobu też jest wyjątkowa. W przekroju mikrobiologicznym – jak podają fińscy specjaliści - ziarno składa się z kulistych ziaren skrobi wplatanych w sieć białek globulinowych. Po krótkim gotowaniu skrobia pęcznieje, wciąga wodę i zamienia się w jedwabistą pastę, podczas gdy białka ścinają się na tyle, by utrzymać elastyczność skórki. To dlatego bób trzeba rozgryźć, by zaraz potem zanurzyć się w kremowej masie. Eksperymenty sensoryczne prowadzone na wegańskich „mięsach” z bobu wskazują, że właśnie owa kombinacja miękkości i sprężystości budzi w konsumentach skojarzenia z dobrze wypieczonym kurczakiem.
Gdy jednak pytamy, „dlaczego lubimy”, nie sposób pominąć reakcji chemii mózgu na składniki odżywcze. Bób jest jedną z niewielu jadalnych roślin, które dostarczają L-DOPY – bezpośredniego prekursora dopaminy, neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za uczucie nagrody, motywację i regulację ruchu. W świeżych ziarnach bywa jej od 6,8 do 8,7 proc. suchej masy – poziom uznawany za klinicznie istotny. Już w latach 90. badanie kliniczne Rabeya udowodniło, że porcja 250 g ugotowanego bobu podnosi stężenie L-DOPY w osoczu pacjentów z chorobą Parkinsona do poziomu obserwowanego po tabletce lewodopy-karbidopy i przynosi krótkotrwałą poprawę motoryki (Rabey i in., 1992). U zdrowych konsumentów efekt jest subtelniejszy, ale może wzmacniać pozytywne skojarzenia z potrawą.
Z perspektywy dietetyka bób jawi się jako małe białkowe laboratorium. Zawartość protein sięga niemal 30 proc., przewyższając wiele odmian fasoli, a strawność – mierzona współczynnikiem PDCAAS – należy do najwyższych wśród roślin. Błonnik rozpuszczalny karmi mikrobiotę jelitową, która z kolei produkuje krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe wspierające barierę jelitową i pośrednio modulujące pracę układu odpornościowego. W badaniach przeglądowych z 2024 roku autorzy podkreślają, że regularne spożycie bobu obniża ciśnienie krwi, poprawia profil lipidowy i łagodzi stan zapalny, co w perspektywie dekady przekłada się na mniejsze ryzyko zawału serc.
Nie można jednak udawać, że bób to wyłącznie benefity. Surowe ziarna kryją antyodżywcze vicynę i convicynę, zdolne wywołać groźną anemię hemolityczną u osób z niedoborem enzymu G6PD. Szczęśliwie te glikozydy są rozpuszczalne w wodzie i wrażliwe na temperaturę: kilkanaście godzin moczenia albo kwadrans gotowania redukują ich stężenie nawet o 90 proc., czyniąc potrawę bezpieczną.
Ale przecież mało kto chciałby jeść surowy bób. Celebrujmy więc sezon aromatycznie i bez wyrzutów sumienia, bo to produkt, który potrafi jednocześnie nakarmić ciało, zmysły i mózg.