Morze hartuje ciało i psychikę
Autorka: Klaudia Torchała
Ekspertka: Hanna Leniec-Koper
Uprawianie ekstremalnego żeglarstwa pozwoliło podejść do raka piersi zadaniowo. Po roku od wycięcia guza Hanna Leniec-Koper opłynęła Antarktydę; w następnych latach przerwała, za zgodą onkologów, hormonoterapię, by urodzić dziecko. Teoretycznie nie miała też szansy przeżyć wypadnięcia w nocy za burtę na Atlantyku. Morze ocaliło ją i wciąż daje siłę – opowiada żeglarka, która wraz z załogą Katharsis II zapisała się w Księdze Rekordów Guinnessa.
Co wspólnego miały ze sobą wyzwania opłynięcie jachtem Antarktydy i rak piersi?
Do opłynięcia Antarktydy z mężem i załogą przygotowywałam się przez kilka lat. Właściwie tuż przed rejsem, jednym z ostatnich etapów były profilaktyczne badania uczestników. Chcieliśmy wykluczyć problemy medyczne, które mogłyby przerwać wyprawę. Wykonałam USG piersi i okazało się, że mam guza. Zrobiono od razu biopsję gruboigłową i potwierdzono, że to nowotwór złośliwy. Miałam pokonywać morza wokół Antarktydy, przepływać kolejne mile, a pokonywałam kolejne etapy leczenia. Trafiłam na salę operacyjną, usunięto mi guza. Potem była chemioterapia, radioterapia, hormonoterapia.
Czyli Antarktyda uratowała pani życie?
Myślę, że tak. Pomimo tego, że badałam się systematycznie, to wykryto u mnie guza. Chciałam odroczyć to badanie do czasu powrotu. To miały być raptem trzy miesiące na morzu. Szczęśliwie znalazłam termin przed rejsem. Gdy wykryto u mnie raka, miałam 34 lata, więc w kategorii pacjentów onkologicznych kwalifikowałam się do grupy młodych. Oznaczało to, że ten rak jest dużo bardziej inwazyjny i agresywny. Dlatego szybka interwencja była tak istotna.
Czy hart żeglarski przekładał się na podejście do choroby?
Myślę, że tak. Bycie na morzu wymaga zadaniowego podejścia i ono na pewno pomogło w chorobie. Na morzu nie można niczego odkładać na później. Gdy jest sztorm, trzeba zrefować żagle, zmienić np. kurs.
Uprawia pani dość ekstremalne żeglarstwo. Wymaga ono kondycji psychicznej, fizycznej, odwagi, ale też myślę sobie – pozytywnego myślenia. Czy korzystała pani z tych zasobów w chorobie?
Na pewno. Sama byłam zdziwiona, że mam taką siłę w sobie i psychicznie tak dobrze to wszystko znoszę. Pomogło mi też wsparcie najbliższych: partnera, rodziny, załogi i przyjaciół, którzy ze mną byli. Chociaż wiadomo, że gdy człowiek staje przed lustrem, patrzy na siebie, to wie, że tak naprawdę to on jest chory i musi się z chorobą zmierzyć sam.
Czy miała pani jakieś momenty zwątpienia?
Cały czas wiedziałam, że musi się udać, że robię wszystko tak, jak powinnam. Jestem pod dobrą opieką, mam „pełen serwis” i zestaw dostępnych środków leczenia, więc czułam się bezpiecznie. W ogóle nie dopuszczałam myśli, że się nie uda, choć oczywiście czarne myśli też się pojawiały. Na przykład taka, że gdybym na gapę zabrała tego raka na Antarktydę, to potem mogłoby być za późno. Te kilka miesięcy w moim wypadku okazało się kluczowe. Miałabym już pewnie przerzuty. Nowotwór był mocno inwazyjny. Sklasyfikowano go jako G3.
Jakieś nowe myśli przywiała choroba?
Strasznie dużo ich było. Kotłowały się. Zrozumiałam, że nie można pędzić. Zwolniłam, zatrzymałam się na „tu i teraz”. Skoncentrowałam na chwili. Tkwiłam w teraźniejszości. Wiele rzeczy przewartościowałam.
Czy śmierć zajrzała pani kiedykolwiek w oczy?
Na pewno raz byłam blisko śmierci. W 2009 roku. Biorąc pod uwagę statystykę, nie powinno mnie już tu być. Wpadłam do wody w czasie regat przez Atlantyk. To był rejs z Wysp Kanaryjskich na Karaiby. Była noc. W takich warunkach naprawdę jest bardzo małe prawdopodobieństwo przeżycia. Odplątywaliśmy spinaker. To było dość skomplikowane, trwało już prawie dwie godziny. Moim zadaniem było przepinanie dwóch lin na śródokręciu. W pewnym momencie uderzyła mnie lina, która napięła spinaker. To ogromny żagiel, ma powierzchnię 400 m2. Był jak balon. Wielki kawał materiału. Nabrał energii i lina, która go podtrzymywała, uderzyła mnie w plecy. Zostałam wypchnięta do wody. Wypadłam jak z katapulty. Załoga to wszystko widziała. To był naprawdę ułamek sekundy. Gdy człowiek wpada do wody po ciemku, od razu znika. Uratowało mnie to, że nie puściłam liny. Nie byłam też przypięta do pokładu, choć na nocnych wachtach zawsze tak robiliśmy. To dlatego, że zaczęliśmy akcję ze spinakerem za dnia. Szybko jednak zapadł zmrok. Był nów. Wiał stosunkowo niewielki wiatr, jakieś 12-15 węzłów, ale mimo wszystko na oceanie fala jest długa i zakrywa człowieka. On się chowa za tą falą i trudno go dostrzec. To, że nie byłam przypięta do pokładu, uratowało mnie. Gdybym była, w momencie uderzenia lina, do której byłam przypięta, zatrzymałaby mnie. Wypadając za burtę, rozbiłabym się o pokład. Straciłabym z pewnością przytomność, bo to wielki impet i zanim wyciągnęliby mnie na pokład, najprawdopodobniej utonęłabym. Były takie wypadki wśród znanych żeglarzy.
Miała pani na sobie chociaż pneumatyczną kamizelkę?
Nie. Miałam tylko własne ręce. Utrzymałam się. To jest w ogóle jakiś cud. Cały czas trzymałam się tej liny. Ona była dość długa i zanim się naprężyła, zdążyłam uświadomić sobie, co się dzieje. Chwyciłam się jej i kurczowo trzymałam. Jak działa adrenalina, to człowiek ma siłę. Początkowo lina zaczęła mnie wciągać pod wodę, ale obróciłam się na plecy, by głowa i klatka piersiowa wytwarzały przestrzeń do oddychania. To trwało raptem parę minut. Wyrzucono od razu koło ratunkowe ze światłem. Cały czas je obserwowano, bo wiadomo, że powinnam do niego dopłynąć, gdybym nie trzymała się liny. Załoga wykonywała manewr „podejścia do człowieka”, by wyłowić koło, przy którym teoretycznie powinnam być. Jeden z kolegów jednak zorientował się, że lina jest nadal napięta i zaczęto ją wciągać…
Jak ciało, umysł zachowywały się w wodzie?
Tak naprawdę nic nie czułam. Jedyna myśl, która była w głowie, to utrzymać się na linie za wszelką cenę. Nie było tego momentu, o którym wszyscy mówią, że całe życie przelatuje przed oczami. Widziałam tylko światło na pokładzie, bo był oświetlony. Czarny horyzont, to światło i wielki 400 m żagiel, który powiewał jak duch. Kapitan musiał zaraportować wypadek i potem na mecie regat żeglarze z innych załóg podchodzili do mnie i żartowali: „co ty tu robisz?”. Nie powinno mnie tam być. To było poza statystyką.
Ciało tego nie odczuło?
Miałam jedynie wybroczyny, bo wypadając za burtę uderzyłam o reling. Miałam też obolałe ramiona. Po dwóch dniach wchodziłam na maszt. Musiałam się sprawdzić. Wchodziłam ze łzami w oczach, na lekach przeciwbólowych, ale spojrzałam na Atlantyk i pomyślałam, że jesteśmy pogodzeni. Wpłynięcie na Ocean Atlantycki w październiku 2017 roku, już po operacji, przebytej chemioterapii i radioterapii, bardzo mocno przeżyłam. Wróciły wspomnienia grudniowej nocy 2009 roku oraz przeżycia ostatnich miesięcy. Te dwa wydarzenia – wypadnięcie za burtę kilka lat wcześniej i rak piersi jakby się tu spotkały. Gdy przepływaliśmy przez Przylądek Dobrej Nadziei, w drodze do Kapsztadu, by rozpocząć naszą wyprawę na Antarktydę, pomyślałam, że to symboliczny moment, bo na drugie imię po babci mam właśnie Nadzieja. To było wzruszające.
To nie była trauma, którą trzeba przepracować?
Nie, absolutnie. To było wzruszenie, wielkie emocje.
Morze faktycznie uspokaja wewnętrznie? Im surowsze warunki, tym spokojniej w środku?
Każda wyprawa pozwala oderwać się od tego, co na lądzie. Poddajemy się rytmowi morza i to powoduje, że człowiek oddaje się myślom. Uspokaja się w środku.
Czyli morze pozwala zachować wewnętrzną flautę?
Tak.
Ale nie każdy decyduje się na płynięcie jachtem na Antarktydę?
Trzeba kochać morze, kochać te rejony. One są naprawdę nieprawdopodobne, bardzo surowe. Czasem nawet trudno znaleźć odpowiednie słowa, by opisać majestat tego krajobrazu. Ten spokój. To niezwykłe miejsce. Mówimy, że Antarktydę albo można pokochać, albo znienawidzić. Nas rozkochała w sobie. Lubię sobie wracać do widoku tych gór, do tego spokoju. Ale to jest pozorny spokój. Wydaje się, że góra lodowa na wodzie stoi, ale to wielka siła, energia. Pod powierzchnią jest nieporównywalnie większa. Widzimy tylko czubek góry lodowej.
Czy w jakimkolwiek momencie wyprawy, która trwała niemalże 103 dni, poczuła Pani słabość w związku z przebytą chorobą?
Na pewno były takie momenty słabości. Dokuczały mi uderzenia gorące, które związane były z hormonoterapią, która trwała jeszcze w czasie rejsu. Nagle człowieka zalewał pot, robiło się gorąco nie do wytrzymania.
Wychodząc na wachtę, musieliśmy zakładać wiele warstw odzieży i na to wszystko jeszcze kombinezon ratunkowy. Tak więc człowiek te warstwy nakładał, jedną, drugą, miał ograniczone ruchy i parę razy zdarzyło się, że proszę kogoś, by dopiął mi zamek, ale czuję, jak napływa fala gorąca i krzyczę: rozpinaj, rozpinaj. Zrzucam rzeczy i stoję cała czerwona, zalana potem, głęboko oddycham i myślę: niech to minie.
Musiałam też bardzo uważać na prawą rękę, czyli tę od strony operowanej piersi. Jeśli ją przeciążyłam, to pojawiał się ból i musiałam prosić męża, by ją rozmasowywał. Nigdy jednak nie pomyślałam, że powinno mnie na tej wyprawie nie być. Nie wyobrażałam sobie popłynąć też jako turystka, a nie pełnoprawny członek załogi. Miałam być drugim oficerem i miałam to z tyłu głowy, że muszę być w formie, dlatego bardzo szybko zaczęłam rehabilitację blizny po operacji.
Nie było przeciwwskazań medycznych, żeby pani płynęła?
Lekarze wiedzieli o mojej wyprawie. Planowaliśmy wypłynąć 6 grudnia. Operacja właśnie wtedy miała miejsce. To był jakiś znak. Gdy się dowiedziałam o tym, aż ciarki mi przeszły po grzbiecie.
Wypłynęliście jednak 23 grudnia następnego roku…
Ale już dwa tygodnie po operacji poleciałam na pięć dni do Kapsztadu, bo chciałam zobaczyć jacht i członków załogi, bo oni jeszcze tam byli. Nie dało się zamknąć jachtu, jak mieszkania, od razu na klucz. Miałam taką potrzebę, by polecieć i powiedzieć, że wrócę. To było dla mnie psychicznie ważne.
Jak fizycznie przygotowywała się pani do wyprawy?
Bardzo szybko zaczęłam rehabilitację ręki i blizny, by nie zrobił się bliznowiec i nie ograniczał ruchów. Oczywiście nie chodziło o to, by wskakiwać do wody i pływać, ale by móc stać przy sterze w trudniejszych warunkach.
Z doświadczeniem onkologicznym i terapią trudniej było zdecydować się na dziecko?
Czułam, że zegar biologiczny tyka. Miałam zaleconą pięcioletnią hormonoterapię, w której organizm wprowadzony jest w menopauzę onkologiczną. To nie znaczy, że kobieta jest bezpłodna, ale wtedy nie można absolutnie zajść w ciąże, bo to niebezpieczne i ryzykowne dla kobiety. Jednak w konsultacji z onkologami po trzech latach i wykonaniu dodatkowych badań, przestałam brać hormony, by zajść w ciążę. Akurat teraz kończę już karmić, organizm zrobił swoje i teraz na dwa lata wracam jeszcze do hormonów. To niepozorna tabletka, którą bierze się raz dziennie, ale jej działanie mocno się odczuwa. Ale nie ma, co marudzić, tylko trzeba patrzeć na córeczkę. To mnie przekonuje, że jest dobrze. Jestem zdrowa. Przez dziewięć lat nie było nawrotu choroby.