W górach lęk może przerodzić się w panikę. To śmiertelnie niebezpieczne!
W górach, szczególnie tych wysokich, nawet mały błąd czy drobna niedyspozycja mogą kosztować zdrowie lub życie. Dlatego nie należy lekceważyć żadnego sygnału ostrzegawczego płynącego z ciała. To może być niewielki lęk czy ból. Co zrobić jednak, gdy już dojdzie do kryzysu, np. dopadnie nas lub kogoś z naszego otoczenia panika? Przede wszystkim: nie czekać z wezwaniem pomocy – radzą eksperci medycyny i ratownictwa.
– Myślę, że większość sprowadzeń turystów przez ratowników wynika właśnie z tego, że nagle dochodzi do paniki. Osoby, które nie mają doświadczenia górskiego – a takich osób na szlakach coraz więcej – zaczynają odczuwać w różnych sytuacjach wszechogarniający strach. Tak duży, że nie są w stanie zrobić kroku, złapać się łańcucha czy skały. Zgłoszenia takie są na porządku dziennym, równie częste jak urazy czy wypadki. Nazywamy je w naszym języku ratowniczym „zapchaniem” – wyjaśnia dr hab. n. med. Sylweriusz Kosiński, specjalista anestezjologii oraz intensywnej terapii, naczelny lekarz Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (TOPR).
Dlaczego w ogóle dochodzi do takich sytuacji?
– To wszystko wynika z braku przygotowania i doświadczenia, również mentalnego. Lęk potrafi ogarnąć człowieka, szczególnie gdy sytuacja przerasta jego możliwości – podsumowuje naczelny lekarz TOPR.
Czasem jednak strach potrafi nas ocalić. Jest sygnałem dla nas, że powinniśmy zacząć ostrożnie działać.
– Jestem lekarzem anestezjologiem i często spotykam się z sytuacją, gdy pacjent przyznaje, że się boi. Moją rolą jest uspokojenie, ale wiem też, że strach jest bardzo głęboko zakorzenionym uczuciem i czasem nas mobilizuje. Trudno postawić granicę, kiedy zaczyna działać na naszą niekorzyść. Niedobrze, gdy nas paraliżuje, ale dobrze, gdy mobilizuje – zwraca uwagę dr Kosiński.
Strach ma wielkie oczy
Gdy dopada nas paniczny strach, dochodzi do tachykardii, czyli przyspieszonego bicia serca. Źrenice się powiększają, dłonie stają się zimne, a ciało zaczyna drżeć. Związane jest to z wyrzutem adrenaliny.
– Tak biologicznie objawia się strach. W ten sposób człowiek się broni. Jeżeli jednak tych hormonów stresu jest za dużo, to nas totalnie blokuje. Jeśli ratownicy rozpoznają taką reakcję, starają się łagodnie przemówić, uspokoić: „jesteśmy przy tobie, jesteś już bezpieczny, zaraz cię stąd zabierzemy”. Trzeba cały czas mówić do takiej osoby, bo to działa jak balsam. Poza tym informujemy ją, co po kolei robimy. Jeśli trzeba podać lek, pytamy o zgodę: „jeśli się zgodzisz, to założę ci kaniulę dożylną, będzie wygodniej i bezpieczniej”. Czekamy na potwierdzenie: „zgoda? Zgoda” – opowiada dr Kosiński.
Czasem – jak wyjaśnia dalej anestezjolog – może zdarzyć się tzw. zapaść okołoratownicza (ang. circumrescue collapse). Najczęściej dochodzi do niej w stanach skrajnego wyczerpania, przy urazach lub hipotermii.
– I jeśli w takiej sytuacji uspokoimy za bardzo człowieka, to często jego organizm przestaje walczyć. Poddaje się. To sytuacja skrajnie niebezpieczna. To zdarza się w ratownictwie górskim. Gdy osoba ratowana widzi, że docierają już do niej światełka, to na naszych oczach traci przytomność, zatrzymuje się jej krążenie – wyjaśnia.
Klasyczna definicja lęku panicznego
Dr hab. n. med. Sławomir Murawiec, lekarz psychiatra, rzecznik Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego tłumaczy, że zaburzenie lękowe z napadami lęku panicznego to lęk o maksymalnym nasileniu, który ma charakter nagłego ataku. Tym różni się od lęku uogólnionego, który może trwać miesiącami, a nawet latami.
– Takiemu napadowi lęku towarzyszą objawy somatyczne. Bardzo często osoby, które go doświadczają, mają poczucie, że albo zwariują, albo umrą. To najsilniejsza postać lęku. Nie jest poprzedzona żadnym wyraźnym bodźcem – opisuje zaburzenia lękowe dr Sławomir Murawiec, odwołując się do klasycznej definicji stosowanej w psychiatrii.
Odnosząc się z kolei do konkretnego stanu emocjonalnego, który może odczuwać osoba wędrująca w wysokich górach, wspinająca się po łańcuchach czy nad przepaścią, lekarz wyjaśnia, że to lęk, który może mieć nasilenie lęku panicznego, ale nie jest to zaburzenie lękowe.
– W takiej sytuacji ten lęk wpływa na zachowanie człowieka, na ruchy, myślenie, odczuwanie. Wyższe piętra układu nerwowego, a dokładnie płaty czołowe mózgu, które normalnie kontrolują, regulują emocje, przestają to robić. Zostają zdominowane przez lęk – wyjaśnia psychiatra.
Radzi, by w takiej sytuacji postarać się przywrócić równowagę, kontrolę, uspokoić myśli.
Strach jest w głowie
Taki właśnie paraliżujący strach poczuła w 1985 roku Iwona Matloch, obecnie wolontariuszka Tatrzańskiego Parku Narodowego, przy wejściu na Świnicę (2302 m n.p.m.) w Tatrach.
– Gdy wdrapałam się na Świnicę, a byłam wtedy w ciąży, choć nie było jeszcze nic widać, poczułam ogromną panikę. Ludzie musieli mnie sprowadzać, bo nie byłam w stanie zejść sama. Krok po kroku, noga za nogą. Bałam się tej wysokości. Bałam się, że spadnę. Tego, że tuż przy mnie jest ściana. Nie mogłam patrzeć dookoła. Zawsze miałam lęk wysokości i przestrzeni. Gdy kiedyś mieszkałam na szóstym piętrze, nie wychodziłam nawet na balkon. Bałam się. Ten strach jest w głowie – opowiada Iwona.
Pomimo tak silnego negatywnego doświadczenia, od ponad 10 lat regularnie wraca w Tatry. Twierdzi, że w jej przypadku góry są najlepszym terapeutą. Jednocześnie podkreśla, że zawsze do wspinania była kondycyjnie bardzo dobrze przygotowana. Uprawiała intensywnie kolarstwo, a po górach chodziła od dzieciństwa. Co prawda były to mniejsze góry – Beskidy, ale i one „potrafią dać w kość, zmęczyć”. Po szlakach chodziła też z kolegami taternikami. Zawsze największym wyzwaniem było dla niej schodzenie.
– A wtedy, tam na Świnicy, w Tatrach mnie sparaliżowało – wraca do wspomnienia.
Potem Iwona przez kilkanaście lat w Tatry nie przyjeżdżała. Od ponad 10 lat chodzi po nich jednak regularnie, kilka razy w miesiącu. Ma 65 lat. Twierdzi, że potrzebuje adrenaliny, ale przyznaje, że wiek robi swoje. Potrafi odpuścić.
– Jeśli nie czuję się na siłach, nie wchodzę. Jedną górę, poza szlakiem, zdobywałam trzy razy. Gdy jest się młodszym, to się zdobywa. Im człowiek starszy, tym bardziej myśli o konsekwencjach – stwierdza.
Jednocześnie zwraca uwagę, że nieraz mija na szlakach ludzi, którzy nie dają rady, bo idą w góry, wstając prosto od biurka, zupełnie nieprzygotowani.
– Tak się nie da. Kondycję buduje się cały rok. Nie tydzień przed wyjazdem w góry na siłowni. Trzeba chodzić po górach regularnie – podkreśla.
Dr Sławomir Murawiec zwraca uwagę na pewien paradoks. Ludzie często uciekają w góry, by oderwać się od codziennego stresu, problemów. Jednak nasilenie negatywnych emocji, które kumulują w sobie, mogą uwolnić stan lękowy.
– Gdy ucieka się od stresu cywilizacyjnego, to ocena sytuacji może być nieadekwatna. To wyczerpanie emocjonalnie może narazić na niebezpieczeństwo – ostrzega.
„Zimą kamienie nie bolą”
Iwona w ciągu 12 lat była pięć razy na Rysach – trzy razy zimą. Woli chodzić wtedy, bo jak mawia: „zimą kamienie nie bolą i jest mniej deptaczy”. Chodziła też poza szlakami, a raz na Rysach, właśnie zimą, poleciała w dół jakieś 100 m i gdyby nie czekan, który ją wyhamował, mogłaby skończyć źle.
Psychologia lemingów – jak oni, to i ja
Dr Kosiński zaznacza, że ratownicy TOPR nie lekceważą żadnego zgłoszenia. Jeśli otrzymują wezwanie, zbierają wywiad dotyczący okoliczności i miejsca. Znają szlaki na pamięć. Mogą zlokalizować telefon komórkowy, wyświetlić dokładną mapę. Podpowiedzieć na przykład, że metr wyżej jest bezpieczna półka skalna. Tam wzywający może zaczekać na pomoc ratowników. Jeśli konieczne, przekazują też, jak zabezpieczyć się przed wiatrem, deszczem. Udają się na miejsce, czasem wzywają śmigłowiec.
– Szczególnie w wysokich górach warunki zmieniają się bardzo szybko. I nawet jeśli słyszymy, że ktoś ma otartą stopę i nie jest w stanie iść, bo go boli, sprawdzamy zgłoszenie. Jeśli jest w miejscu ekspozycji, to zdajemy sobie sprawę, że może to być bardzo niebezpieczne. Jeśli wezwał pomoc, to znaczy, że włączyła mu się ta czerwona lampka. Jego organizm dał sygnał, że dzieje się coś niedobrego. Wolę taką sytuację, gdy zgłoszenie przychodzi wcześniej, a nie dopiero, gdy sytuacja staje się ekstremalnie niebezpieczna. Wiele osób lekceważy jednak pierwsze sygnały. Włącza im się psychologia lemingów: „inni zeszli, to ja też zejdę”. To nie zawsze tak działa. Jeśli zrobiłby o jeden krok dalej, spadnie. Dojdzie do prawdziwego nieszczęścia – ostrzega lekarz TOPR.
Po pierwsze wezwij pomoc!
Dr Kosiński radzi: jeśli jesteśmy świadkami paniki, nie działajmy na własną rękę. W takiej sytuacji od razu należy wezwać specjalistyczną pomoc. Tylko pracownik medyczny może podawać leki. Przygodna osoba nie może tego robić.
– Pierwszy punkt, gdy dzieje się coś niepokojącego – wezwij profesjonalną pomoc. Ratownicy są szkoleni i wiedzą, co robić w konkretnej sytuacji. Mają lepszy osąd sytuacji. Gdy się nie znamy na udzielaniu pomocy, łatwo popełnić błąd. A to może kosztować zdrowie lub życie człowieka! – ostrzega dr Kosiński.