Polski szpital w Afryce: nie ma podziału na specjalistów i choroby
Niektórzy pacjenci idą do naszego szpitala kilka dni. I choć - jak na lokalne warunki jesteśmy nowoczesną placówką - to nie mamy inkubatora, a mleko w proszku dla niedożywionych dzieci płynęło drogą morską ponad rok. I nawet jeśli nie możemy wyleczyć, zdiagnozować, to czasem wystarczy po prostu być, tak po ludzku – opowiada Agnieszka Nowak pielęgniarka, przebywająca od pół roku z misją w Republice Środkowoafrykańskiej.
Dlaczego Afryka? Dlaczego misje?
Sama nie wiem. Zawsze czułam silną potrzebę niesienia pomocy. Na swojej drodze spotkałam wielu misjonarzy. Osobiście znałam Gabrysię Filonowicz, misjonarkę świecką w Peru, która pokazała mi drogę i to, że takie życie istnieje, że jako świecka osoba mogę brać w misjach udział. To służba drugiemu człowiekowi. To wrażliwość na drugiego człowieka, która mi w takim wymiarze odpowiada. Od pół roku jestem w Bagandou, wcześniej pracowałam w Republice Demokratycznej Kongo i Kamerunie.
Jak wygląda to wszystko na miejscu?
Zajmuję się pacjentami w bardzo kompleksowy sposób, bo tutaj nie ma podziału na oddziały. Mamy jedynie oddział dziecięcy i dla dorosłych, blok operacyjny, oddział położniczy, małą przychodnię. Na tym koniec. Jesteśmy tam, gdzie nas w danej chwili potrzebują pacjenci. Można powiedzieć, że robię tutaj wszystko, oczywiście w zakresie moich umiejętności i kompetencji zawodowych. Personel zajmuje się leczeniem, konsultowaniem, dobieraniem leków, organizowaniem zakupu tych leków, a nawet pracami porządkowymi. Na misji nie jest się pielęgniarką w takim powszechnym wyobrażeniu. Tak naprawdę zajmujemy się praktycznie wszystkim. Staramy się zapewnić opiekę medyczną na najwyższym poziomie, ale jest to faktycznie poziom, na który pozwalają warunki.
Kto trafia do szpitala?
Osoby z Bagandou i pobliskich wiosek. Wśród pacjentów są Pigmeje z plemienia Aka, którzy mieszkają w okolicznych lasach. Nie mają nie tylko pieniędzy, ale w ogóle żadnego dostępu do opieki medycznej. Z myślą o nich ten szpital od podstaw został wybudowany przez diecezję tarnowską…
Przychodzą też do nas mieszkańcy Kongo, bo niedaleko jest granica. Niektórzy pacjenci idą pieszo nawet kilka dni. Tutaj publiczna opieka zdrowotna nie jest dostępna dla większości osób z wiosek. Za wszystko muszą słono płacić – za leczenie, sprzęt np. rękawiczki, strzykawki. Ceny są bardzo wysokie, a opieka dostępna tylko dla zamożnej części społeczeństwa. A nasz misyjny szpital stworzony został po to, by leczyć biednych, którzy nie mają na to środków. Ale leczymy ich za symboliczne opłaty.
Nie są to bezpłatne świadczenia?
Nie są, bo nie chcemy lokalnych społeczeństw przyzwyczajać do tego, że nie ponoszą żadnego wkładu. Płacą, ale – tak jak wspomniałam - są to bardzo symboliczne opłaty. Chodzi o to, by mieli poczucie sprawczości. Jeśli naprawdę ich nie stać, opiekunowie tych osób mogą w jakiś sposób zrewanżować się pracą społeczną. Pigmeje w większości nie podejmują żadnych prac zarobkowych, nie mają możliwości, by zapłacić. Żyją ze zbieractwa i polowań i jeżeli trafiają do nas, to często ich bliscy pomagają nam w ogrodzie. Angażujemy ich w różne prace.
Jakimi pacjentami się zajmujecie? Jakie dolegliwości, choroby dotykają mieszkańców?
Przede wszystkim występują tutaj choroby, których w Europie nie mamy. Poza tym szczepienia w bardzo małym stopniu są dostępne. Głównie jednak przyjmujemy pacjentów z chorobami charakterystycznymi dla tego regionu – tropikalnymi, czyli malarią, durem brzusznym, chorobami pasożytniczymi, które przenoszą się przez kontakt z brudną wodą, wynikają z braku odpowiedniej higieny. Mieszkańcy mają ograniczony dostęp do wody. Kąpią się w rzekach, piorą w rzekach, czerpią z nich wodę…Mamy też pacjentów po wypadkach, ale też z chorobami przewlekłymi dobrze znanymi i występującymi w rozwiniętych krajach świata np. z nadciśnieniem tętniczym, cukrzycą. Trafiają po diagnozę i leki.
Nie brakuje ich? Skąd je bierzecie, gdzie zaopatrujecie się?
Mamy głównie podstawowe leki. Część z nich kupujemy w stolicy, inne ściągamy z Kamerunu, który jest krajem granicznym, inne sprowadzamy z Polski, ale jest to trudne. Poza tym jesteśmy w afrykańskim lesie i trudno to logistycznie zorganizować. Dostawa mleka w proszku dla naszych małych pacjentów płynęła statkiem prawie rok, a później przez kilka miesięcy była blokowana na granicy. Teraz jeździmy po wioskach, by trafiło do niedożywionych dzieci jeszcze z odpowiednim terminem ważności. Jeśli proszę o wsparcie, to bardziej finansowe, ponieważ transport niekiedy trwa miesiącami, a ze względu na problem korupcji nasze paczki bywają zatrzymywane wielokrotnie. Załatwiam wiele rzeczy na własną rękę albo proszę misjonarzy, którzy lecą do kraju raz do roku lub raz na dwa lata, by przywieźli np. opatrunki. Wykupujemy wtedy dodatkowy bagaż. Tak to działa. Polscy diagności, którzy właśnie do nas przyjechali szkolić personel z przewieźli potrzebny diagnostyczny sprzęt…w swoich walizkach. Na szczęście działa.
A obraz z misji, który pojawia się, gdy zamyka pani oczy?
To obraz niedożywionego dziecka. Tutaj takich dzieci jest niesamowicie dużo. To obraz ze świata, gdzie nie ma dostępu do wody, żywności, edukacji, opieki medycznej…
Ciągle powraca do mnie oprócz tego obrazu pytanie, czy ten świat musi tak wyglądać? Czy tak musi być? Czy dzieci muszą umierać z głodu? Dziecko niedożywione umiera z powodu powikłań: zapalenia płuc, biegunki, malarii. Te dzieci czasem są tak słabe, że nie jesteśmy w stanie ich już uratować. To, co normalnie leczy się w warunkach domowych, tutaj staje się śmiertelnym zagrożeniem, bo organizm jest skrajnie wyczerpany i nie jest w stanie sobie poradzić.
Jak dzieci do was trafiają?
Są dwie możliwości. Albo rodzice przychodzą po pomoc, ale niestety nierzadko wtedy, gdy stan dziecka jest już bardzo poważny. Przywozimy też dzieci z prewencji. Jeżdżę po wioskach i wyszukuję te najbardziej potrzebujące opieki. Przeprowadzam badania antropometryczne i jeśli wskazują one na umiarkowane niedożywienie, to wieziemy je do szpitala, by wdrożyć leczenie żywieniowe i nie dopuścić do ciężkiego niedożywienia. Często rodzice nie rozumieją, że ich dziecko potrzebuje medycznej interwencji, bo poziom edukacji jest bardzo niski. Czasem te dzieci rzeczywiście trafiają do szpitala zbyt późno. Za późno, by im pomóc.
Jak organizm zachowuje się, gdy brakuje mu pożywienia?
Dziecko jest skrajnie chude lub ma napuchnięty brzuszek. Jest tez blade, bo ma anemię. Gdy zajrzymy w okolice gałki ocznej, to widać, że zamiast czerwonej śluzówki jest ona biała. Te dzieci mają najczęściej biegunkę, wymiotują. Niedożywieniu towarzyszą też inne choroby. Dzieci wtedy praktycznie cały czas na coś chorują, bo nie mają odporności. Rodzicom wydaje się, że dziecko jest niedożywione, bo ma biegunkę, a tymczasem jest na odwrót – biegunka jest objawem niedożywienia. Symptomem niedożywienia są także obrzęki twarzy i kończyn. Zdarzają się dzieci, które nie jadły kilkanaście, kilkadziesiąt dni…
Jeśli podleczy się je trochę w szpitalu to przecież i tak trafiają znowu do miejsca, gdzie tego pożywienia nie ma…
Dlatego staramy się edukować, by matka wiedziała, jakie są przyczyny niedożywienia. Uczymy rozpoznawać symptomy, by następnym razem miała szansę zgłosić się wcześniej i tego, by dobierała odpowiednio produkty, które być może są dostępne, ale ona nie ma takiej świadomości, jak bardzo są ważne w diecie dziecka. Oczywiście tego pożywienia ewidentnie brakuje, ale zdarzają się np. sezonowo produkty, które można wprowadzić. Jedzenie bazuje na mące z manioku, która nie ma żadnej wartości odżywczej. Ale są na przykład orzeszki arachidowe bogate w proteiny. Są liście, z których mieszkańcy robią sosy, w których można znaleźć trochę żelaza, mikroelementy, witaminę C. Brakuje im mięsa, ryb, roślin strączkowych. Tych ludzi po prostu na takie produkty nie stać. Tutaj zjada się jeden, maksymalnie dwa posiłki dziennie, szczególnie na wieczór, żeby nie iść spać głodnym.
A jaka jest historia szpitala?
Ten szpital prowadzony jest przez diecezję tarnowską od wielu lat, przewinęło się tutaj wielu diagnostów, lekarzy, misjonarzy, pielęgniarek, specjalistów wszelkich dziedzin medycyny, ale też elektryków i budowniczych. Od dłuższego czasu myślałam o wzmocnieniu laboratorium i dostępności do badań diagnostycznych, ponieważ brakuje nam możliwości do prawidłowego diagnozowania problemów zdrowotnych pacjentów. Do tej pory przeprowadzaliśmy tylko podstawowe badania oraz testy na malarię. Dzięki zaangażowaniu polskich diagnostów laboratoryjnych będziemy mogli wykonać również badania takie jak morfologię i OB, a w najbliższej przyszłości również badania biochemiczne tj. kreatyninę czy próby wątrobowe – ASPAT i ALAT oraz jonogram. Obecność polskich diagnostów wpłynie pozytywnie na jakość pracy laboratorium, a przez to całego szpitala. Mamy jednego pracownika laboratorium, który ukończył studia wyższe, dwie osoby, które realizowały tutejszy odpowiednik medycznej szkoły średniej oraz jednego pracownika, który jest w trakcie stażu potrzebnego do ukończenia podstawowej edukacji w tym zakresie. Wykonują jednak badania bardzo dobrze. Polscy diagności przywieźli ze sobą odczynniki i sprzęt, bo na miejscu są bardzo drogie. Ich ceny są czterokrotnie, pięciokrotnie wyższe niż w Polsce. To ogromna pomoc, bo nie są one dostępne na nasze możliwości finansowe.
Mamy tutaj też blok operacyjny, którego pracownicy pracują fantastycznie i profesjonalnie. Mamy oddział porodowy i położne, które odbierają samodzielnie dużo trudnych, powikłanych porodów. Burzy to obraz afrykańskiego szpitala, w którym nic nie ma. Przy tych brakach stajemy na głowie i udaje nam się czasami dokonywać prawie cudów.
Czego najbardziej brakuje?
Cały czas mierzymy się z niedostatkiem sprzętu. Nie mamy inkubatora, lampy do naświetlania wcześniaków, wystarczającej liczby aparatów do tlenoterapii. Gdy mamy kliku pacjentów, którzy wymagają intensywnego leczenia musimy wybierać, któremu damy koncentrator tlenu, respirator. Nie mamy także pełnej dostępności do leków, by leczyć pacjentów – szczególnie z chorobami przewlekłymi - takiej ilości leków, jakbym sobie życzyła, by leczyć pacjentów z różnymi chorobami.
A wracając do chorób, wspomniała pani o cukrzycy. To zastanawiające, bo przecież ten powszechniejszy jej typ - typ 2 wynika z nadmiaru pożywienia i to jeszcze obfitującego w tłuszcze, węglowodany…O tę cukrzycę tu chodzi?
Cukrzyca typu 2 faktycznie wynika ze sposobu odżywiania, a tutaj głównym pożywieniem, jak wspomniałam, jest maniok, a to węglowodany. Tutaj w pożywieniu praktycznie nie ma tłuszczu i białka. I myślę sobie, że to właśnie ma wpływ na rozwój tej choroby. Tych osób z cukrzycą typu 2 jest sporo. Jeśli chodzi o cukrzycę typu 1 to jest praktycznie nierozpoznawana – z powodu braku możliwości diagnostycznych. Mamy również trudności w leczeniu ze względu na brak dostępności insuliny (nie wspominając już np. o pompach insulinowych). Posiadamy jej niewielkie ilości i podajemy ją na zasadzie jednorazowej interwencji, przy hiperglikemii. Co więcej, samo rozpoznanie cukrzycy typu 1 jest trudne, bo rodzice nie mają świadomości objawów klinicznych i nie rozpoznają jej. Stąd również wiele dzieci umiera niezdiagnozowanych.
A dzieci na co najczęściej chorują?
U dzieci najbardziej niebezpieczną chorobą jest malaria. Jej przypadków jest bardzo dużo. Powoduje rozpad krwinek czerwonych i anemię. Te dzieciaki, które do nas trafiają często wymagają transfuzji krwi, mają powikłania i są w bardzo ciężkich stanie. Zdarzają się też ciężkie biegunki, w przebiegu chorób pasożytniczych, odwodnienie, które prowadzi do śmierci. Tylko pojedynczo spotykamy choroby, które w Polsce kojarzą się z wiekiem dziecięcym – ospę, krztusiec, świnkę.
A dorośli?
Wśród dorosłych dominują wszystkie choroby tropikalne. Ale też są pacjenci z chorobami układu krążenia, zmianami skórnymi, z zakażonymi ranami, bo chodzą najczęściej bez butów. Bardzo rzadko rozpoznaje się nowotwory. One po prostu nie są diagnozowane, a jeśli nawet sporadycznie, to i tak nie mamy możliwości właściwego leczenia.
Życzę wytrwałości i siły, dziękuję za rozmowę! Wkrótce opublikujemy drugą część wywiadu.