Nie zażywaj jodu na własną rękę, nawet jeśli się boisz wojny nuklearnej
Wystarczyło, że Władimir Putin pośrednio zagroził użyciem broni nuklearnej, a w sieci pojawiły się wątpliwej jakości porady, jak można zminimalizować ryzyko napromienienia w razie faktycznego jej użycia. Na przykład doradza się przyjmowanie suplementów z jodem lub spożywanie dużych ilości najodowanej soli kuchennej. Dowiedz się, dlaczego nie warto tego robić.
Jod jest pierwiastkiem, który ma izotopy promieniotwórcze. Dwa z nich są wykorzystywane m.in. w leczeniu chorób tarczycy. Radioaktywny jod wydostał się do atmosfery wskutek awarii elektrowni w Czarnobylu w 1986 roku. W obawie przed ryzykiem skażenia tym pierwiastkiem władze polskie przeprowadziły wówczas bezprecedensową akcję podawania jodu (w postaci płynu Lugola), aby uchronić ludność przed absorbowaniem radioaktywnego jodu. Później okazało się, że do skażenia nie doszło.
Po co przyjmować jod w razie skażenia środowiska jego radioaktywnymi izotopami? Takie postępowanie powoduje zablokowanie czynności tarczycy. W sytuacji skażenia środowiska radioaktywnym jodem gruczoł ten nie będzie przyjmować radioaktywnej postaci tego pierwiastka. Jeśli nie ma takiego skażenia, przyjmowanie na własną rękę jodu, czy w postaci płynu Lugola, czy tabletek, nie tylko nie ma sensu. Może to być zresztą szkodliwe, zwłaszcza wtedy, gdy nie jest to działanie jednorazowe. Prowadzić to może do rozwoju sztucznie wywołanej nadczynności tarczycy czy innych schorzeń tego gruczołu dokrewnego.
I trzeba pamiętać, że broń nuklearna zawiera jednak inne pierwiastki radioaktywne, na które przyjmowanie jodu nie zadziała. Nie pomoże też w zmniejszeniu skutków napromieniowania wskutek wybuchu bomby atomowej kąpiel w soli.
- Ani sól, ani jod nie zadziała – podkreśla prof. Wiesław Jędrzejczak, lekarz onkolog, hematolog, transplantolog i internista, absolwent Wojskowej Akademii Medycznej, który zawodowo zajmował się medycznymi skutkami promieniowania radioaktywnego (w toku leczenia hematologicznego jest czasem konieczne napromienienie pacjenta dawkami sięgającymi 12 Grayów – zatem nawet wyższymi niż można się spodziewać na terenie skażonym promieniowaniem radioaktywnym).
Profesor wskazuje, że w broni nuklearnej użyte są jednak inne pierwiastki niż jod: najczęściej radioaktywne izotopy uranu, plutonu oraz wodoru. Przy czym zniszczenia przez nią wywołane są trudne do wyobrażenia. Skutki użycia broni nuklearnej zależą oczywiście od jej mocy i rodzaju. Jak napisał w artykule „Medyczne aspekty zagrożenia chorobą popromienną w Polsce” opublikowanym na łamach „Lekarza Wojskowego” w 2020 roku, w razie konfliktu zbrojnego między państwami spodziewać się można użycia trzech rodzajów bomby nuklearnej:
- neutronowej,
- atomowej
- wodorowej.
„Najbardziej klasyczną jest bomba atomowa wykorzystująca zjawisko rozszczepienia uranu lub plutonu. Przykładami są tu bomby zdetonowane w Hiroshimie i Nagasaki. Bomba wodorowa wykorzystująca zjawisko łączenia się lekkich jąder atomowych (np. wodoru) w cięższe może mieć znacznie większą siłę (liczona w megatonach) i potencjał niszczenia całych wielkich miast, ale do tej pory nie była wykorzystana w działaniach zbrojnych. Podobnie, jak z kolei bomba neutronowa, gdzie energia powstaje w wyniku łączenia deuteru z trytem (promieniotwórcze izotopy wodoru – przyp. red.). Jest to bomba o sile mniejszej niż „zwykła” bomba atomowa, gdzie głównym czynnikiem rażenia jest promieniowanie” – czytamy we wspomnianym artykule.
Jego autor wskazuje, że promieniowanie to ok. 15 proc. całkowitej energii uwalnianej przez bombę nuklearną, zaś reszta to energia mechaniczna i termiczna. Nadmierne dawki promieniowania skutkują w pierwszej kolejności uszkodzeniem układu krwionośnego (mogą wystąpić w razie napromienienia w skali od 2 do 10 Greyów). Prof. Jędrzejczak wskazuje, że współczesna medycyna w tym aspekcie jest w stanie leczyć tego rodzaju problem, choć w sytuacji konfliktu między państwami można się spodziewać, że w razie masowej liczby chorych z rozmaitymi urazami i chorobami, z powodu niewystarczających zasobów kadrowych i infrastrukturalnych (żadne państwo nie jest zresztą przygotowane na tego rodzaju kataklizm) wszyscy potrzebujący mogą nie uzyskać skutecznej pomocy (chorych trzeba by było leczyć w wyspecjalizowanych oddziałach hematologicznych). Wyższe dawki promieniowania uszkadzają układ pokarmowy, ośrodkowy układ nerwowy oraz skórę.
- Tu ratunku raczej już nie ma, zwłaszcza w warunkach działań wojennych. Trzeba się skupić na zapewnieniu godnej śmierci, bez bólu – mówi specjalista. - Największym problemem przy wybuchu bomby atomowej jest fala uderzeniowa oraz fala termiczna – podkreśla prof. Jędrzejczak.
Zasadniczo dla ludzi, którzy zostają dotknięci tym rodzajem skutków wybuchu, ratunku po prostu nie ma. Umierają najczęściej nie z powodu choroby popromiennej, a z powodu bezpośredniego uderzenia bomby lub oparzeń, jeśli znaleźli się nieco dalej od epicentrum uderzenia (profesor zwraca przy tym uwagę, że osoby, które zmarły bezpośrednio po katastrofie nuklearnej w Czarnobylu, straciły życie nie wskutek choroby popromiennej, a oparzeń).
Prof. Jędrzejczak podkreśla, że praktycznie wszystkie zdarzenia radiacyjne są zagrożone poważnymi społecznymi skutkami psychologicznymi z paniką włącznie. Uleganie panice w takiej sytuacji prowadzić może do szeregu poważnych problemów zdrowotnych (od zawałów po urazy mechaniczne i zaburzenia psychiczne). W razie realnego zagrożenia skażeniem promieniotwórczym należy przede wszystkim wypełniać polecenia władz, które mogą wówczas zarządzić ewakuację lub nakazać określone zachowanie w miejscu przebywania.
Justyna Wojteczek, zdrowie.pap.pl
Źródła: W.W. Jędrzejczak: Medyczne aspekty zagrożenia wystąpieniem choroby popromiennej w Polsce, Lekarz Wojskowy, 2020,98,1