Wciąż pukam do świata Rudej
Mam w pamięci wstrząsającą chwilę, kiedy kazała mi ustawić lustro naprzeciw jej fotela. Pół roku jadła i rysowała do lustra. Patrzyła tylko w swoje odbicie, nie trzymając z nikim wzrokowego kontaktu. Faza hipnotyczno-lustrzana. Gdy jeszcze nie chodziła, sczytywałam z mimiki, z natężenia uwagi, że lustro ją przyciąga - mówi Eliza Kącka, pisarka, mama autystycznej córki zwanej Rudą. Wspólne życie sportretowała w książce „Wczoraj byłaś zła na zielono”.
Autorka: Beata Igielska
Ekspert: Eliza Kącka – pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka
W którym momencie poczułaś, że z twoją córką, zwaną Rudą, dzieje się coś niepokojącego?
Kiedy zaczęła biegać i chodzić, przekonałam się, że robi to inaczej, niż bym się spodziewała. „Terenowe usztywnienie”. Odkryłam, że gdy obierze sobie trasę, nie będzie można jej z tej trasy sprowadzić. A przy próbie skłonienia jej do zmiany, ryzykuję awanturę. Była kompletnie nieelastyczna. W piaskownicy trzeba było podnieść zawsze to samo wiaderko, działać w tej samej kolejności. To mi zaczęło dawać do myślenia. Jak i to, że w mieszkaniu nie mogłam dowolnie przestawiać przedmiotów. Później zaczęłam się niepokoić mową, która do mnie się nie zwraca.
„I tak stałam się jeźdźcem wózka, wyczynówką spacerów” – piszesz w książce „Wczoraj byłaś zła na zielono.” Co leżało u podłoża tych szalonych spacerów?
Od narodzin były poważne problemy. Ledwie wyszłyśmy cało z opresji ciążowej. Od początku miała w ciele ogromny niepokój. W domu trudno było ją uśpić – z bardzo krótkich sekwencji snu wychodziła z lękiem, pokrzykując. Usypianie polegało na braniu Rudej na ręce i bardzo intensywnym kołysaniu, a i skakaniu z nią po domu; dopiero wówczas wchodziła w stan uśpienia. Z wózkiem najpierw kręciłam się po oswojonych ścieżkach, łażąc po terenie lecznicy weterynaryjnej, gdzie mieszkałyśmy, a później zaczęłam się zapuszczać w las. Tam była gwarancja, że jeśli w ogóle kogoś spotkam, miniemy się bez słów. Pokonywałam ścieżki w górę, ścieżki w dół, wertepy. Szalałam z wózkiem. W życiu nie byłam w takiej kondycji.
Gdy zimą trzeba było zboczyć z trasy, bo wiedziałam, że coś może wybudzić dziecko, wspinałam się i zasuwałam z wózkiem na plecach w zaspy. Zdarzyło się to badaj dwa razy, ale zostawiło poczucie dziwnej mocy w ciele, szwungu. Reasumując, mam z tego okresu nawet niezłe wspomnienia, bo wózek mi coś dawał, wyrzucałam z siebie mnóstwo napięcia. Zarazem miałam gwarancję, że Ruda śpi, więc nie męczy się ze sobą. Odciążałam też domowników, który mieli wówczas święty spokój. Potrafiłam spędzić w ten sposób ze cztery godziny. Oczywiście, nie na takim samym poziomie intensywności.
Dlaczego ominęłaś fetysz diagnozy? Do piątego roku życia Ruda żyła bez szufladki, mimo że wiedziałaś, że rozwija się inaczej niż rówieśnicy.
Do dziś nie wiem, dlaczego tak się stało. Zaczęłam się przymierzać do diagnozy, gdy córka miała rok i kilka miesięcy. Dość nazbierałam niepokojących sygnałów. Sama nie miałam na to określeń, bo nie zderzyłam się wcześniej merytorycznie ze spektrum. Ruda nie pasowała mi do obrazka, nie zwijała się do środka, lecz wychylała się ku światu. Funkcjonowała specyficznie, ale inaczej, niż wskazywałby stereotyp. Zaczęłam z nią jeździć do specjalistów – do Olsztyna. Tam nasłuchałam się, że się za bardzo przejmuję. Były też ostrzejsze teksty: „Pani jest neurotyczna, przedelikacona, niech pani nie przesadza; dziecko normalnie się śmieje, patrzy w oczy”. No, rzeczywiście, gdy Ruda była rozluźniona, zdarzało jej się patrzeć w oczy, z tym nie było problemu. Kiedy wróciłam do Warszawy, gdzie przed narodzinami dziecka studiowałam, przymierzano, że może to być zespół Aspergera. Miała wtedy dwa lata. To, że nie mówi, nie było tak istotne. Odbieraliśmy śladowe sygnały słowne, ale, co symptomatyczne, nie zwracała się do nikogo z domowników. Dajmy na to: rzucała słowo, które ją bawiło. Wiedziałam, że nie jest to standardowe. Zaczęłam czytać i w zasadzie sama postawiłam diagnozę po nieudanych olsztyńskich i podobnych peregrynacjach. Już wiedziałam, że to musi być spektrum. No, chyba że byłaby to jakaś specyficzna sprawa medyczno-psychiatryczna, której nie znam. Napisałam do kilku fundacji. Z miejsca reagowali: owszem, każde spektrum jest inne, ale ten obraz mu odpowiada. Co ciekawe, to moje psychologiczno-psychiatryczne włóczenie się po Warszawie było kompletnie nieskuteczne. Jakby bano się mi powiedzieć coś przykrego.
Byłaś gotowa na usłyszenie diagnozy?
Byłam, choć nikt nie jest w stu procentach gotowy, żeby mu przybili pieczątkę. Ale nie próbowałam przekonywać: „Powiedzcie mi państwo, że to nie autyzm”. Po prostu stawiałam się z córką i czekałam. Mówiono: „Ale to jeszcze może pójść z różne strony”. Po czym nadszedł piąty rok życia Rudej, wówczas otrzymała diagnozę – a ja tą diagnozą dostała w nos: „Gdzie pani była, co pani robiła przez te lata?”. Mówię: „Najpierw chorowałam, a później zaczęłam peregrynacje po państwa środowisku, nie po moim”. „Ale wie pani, że wczesna interwencja to jest szansa?” Z wczesnej interwencji niektórzy robili dogmat, dając mi do zrozumienia, że niewiele już z tego dziecka będzie. I tak dorobiłam się fiszki złej matki, bo jak można było dziecko tak zaniedbać? Inna sprawa, że wracałam do Warszawy na raty, a w moim rodzinnym mieście nie było zaplecza do wczesnej interwencji. Ze dwadzieścia lat temu spora była różnica między prowincją a stolicą.
Wzruszająco opisujesz, jak wzajemnie uczyłyście się siebie. Czasem była to bolesna nauka.
To była nauka bardzo produktywna poznawczo, choć przy tym bolesna. Bywały momenty, gdy córka mi coś odsłaniała. Książkę „Wczoraj byłaś zła na zielono” napisałam, żeby powiedzieć, jaką szansą poznawczą jest odkrywanie innego świata, jak bardzo przestawia to człowiekowi myślenie o świecie, w którym funkcjonuje. Bolesna była niemożność przełamywania schematów Rudej. Opisuję, jak próbowałam lekko ją „skorygować”, odwieść od „przetorowanych” zachowań, zwłaszcza w sferze społecznej. Wspominam sceny w piaskownicy i konfrontację z dziećmi, które w nokautowaniu inności bywają okrutniejsze niż dorośli. Podpięta pod córkę, też stawałam się „innym”: nie tylko dlatego, że musiałam obsługiwać tę jej inność. Byłyśmy po trosze jednym organizmem społecznym – wystawionym na krytykę, niechęć, złość.
Weźmy trasy metrem do przedszkola i z przedszkola, kursowanie po mieście – interesujące, ale podminowane stałym niepokojem. Że ktoś nas raptem przesunie z miejsca, które wybrała, że ktoś niespodziewanie wstaje – co nieuchronne. W efekcie dostawaliśmy wrzask. Bałam się, że złamię jej trajektorię, bo kogoś spotkam, bo zadzwoni telefon. A wtedy ona spadnie z krzykiem z białych pasów na przejściu, bo czarne przerwy między nimi są dla niej przepaścią. Te jej krzyki brały się, uważam, z realnego lęku przed złamaniem schematu, dystrakcją. I na takie reakcje nie ma rady. Nauczyłam się jakoś z tym funkcjonować, udzielać wsparcia; przegadywałam to z psychologami. Ale wobec schematyzmu o tej sile bywa się w końcu bezradną.
Sposób mówienia Rudej… Gdy była malutka, rzucała jedno słowo, na przykład „szklanka”, „kubek”. Wiedziałam wtedy, że chce pić, ale musiałam się nauczyć to odczytywać. Później dostrzegłam, jak niebezpieczna może być ta „wąskomówność”, lapidarność komunikacji – choćby to, że mi o różnych sprawach nie mówi. Na przykład o trudnościach w klasie. Woli wyręczyć się rysunkiem czy niewerbalnym sygnałem. A może to one ją wyręczają? I na podstawie tego muszę wytropić, że dzieje się z nią coś złego. To chwile, kiedy aż cierpnie skóra, bo jest się ślepym i głuchym w takich razach.
Pięknie opisałaś fetysz lasu, gdzie „swój wyczuł swego”, czy też lustra, które „potwierdzały Rudą w istnieniu”.
Lustro to osiowy obraz tej książki. Nie tylko dlatego, że my się z Rudą w sobie odbijamy jako dwuosobowa drużyna, ale i dlatego, że lustra odgrywały w węzłowych punktach jej życia dużą rolę, niewspółmiernie większą od fazy lustra w życiu dziecka. Mam w pamięci wstrząsającą chwilę, kiedy kazała mi ustawić lustro naprzeciw jej fotela. Pół roku jadła i rysowała do lustra. Patrzyła tylko w swoje odbicie, nie trzymając z nikim wzrokowego kontaktu. Faza hipnotyczno-lustrzana. Gdy jeszcze nie chodziła, sczytywałam z mimiki, z natężenia uwagi, że lustro ją przyciąga. Kiedy leżała na brzuszku, też towarzyszyło jej lustro jako potwierdzacz w istnieniu. A kiedy nosiłam ją czy tańczyłam z nią w ramionach, łapała się w odbiciu, nawiązywała kontakt ze sobą lustrzaną. Wciąż zresztą jest lustrolubna. Co nie znaczy, że się mizdrzy do tafli na ścianie. Jeszcze ze dwa lata temu, gdy dorwał ją niepokój, lubiła wykonać do niego – uspokajającą ją – małą pantomimę. Teraz tylko rutynowo rzuca na siebie okiem.
Paroletnia, w centrum Lidzbarka, gdzie mieszkałyśmy, realizowała przedziwne teatry, nieprawdopodobne tańce przed wielką, lustrzaną szybą kantoru. Zawsze z absolutnie ścisłym scenariuszem. Po jakimś czasie znałam ten jej teatr na pamięć, wiedziałam, od czego zacznie, na czym skończy. Czasem towarzyszyłam jej w tym gestem. Oczywiście, osłaniałam tyły, bo – choćby – dzieci zaczynały się śmiać, wytykać ją palcami. To nie są dla rodzica miłe przeżycia. Dla rodzica, bo córka wchodziła z witryną w tak hipnotyczną relację, że małe cyrki społeczne nie robiły na niej żadnego wrażenia. Mnie przyszło się z tym męczyć.
Reakcje rówieśników. Wykluczenie, naśmiewanie. Wtedy następowały regresy. „Skoro się cofnęła, ja też”.
Kiedy człowiek żyje na huśtawce - dwa kroki do przodu, dwa do tyłu - dużo go to kosztuje psychicznie. Regresy są wpisane w spektrum, zwłaszcza w sytuacjach negatywnych wzmocnień, kryzysów. Istnym świętem dla mojej psyche był każdy jej postęp w mówieniu, w otwieraniu się na ludzi. Gdy widziałam, że ma dobry czas, cieszyłam się. Od razu łapałam nadzieję za nogi. Aż tu nadszedł kryzys rówieśniczy, który w pewnym momencie rozlał się na całą klasę. Wtedy przeżyła bunt i rozpacz, że jest inna. Teraz nie wstydzi się mówić, że ma diagnozę, ale wtedy żałowała, że istnieje, po prostu. Bo chłopcy zeszli raptem z poziomu akceptacji na poziom ataku. To było dla niej szalenie trudne. Wtedy i ja miałam poczucie, że kapituluję, wycofuję się. Pozostawało współcierpienie, solidarność psychiczna w kryzysie.
„Jedna kompetencja przegania drugą, nowa zdolność nie pozwala uchować się poprzedniej”.
Dyskutowałam o tym z psychologami; mówili, że coś takiego zdarza się w spektrum. Jeśli Ruda poszerzała kompetencję matematyczną, to lekko cofało się pismo; kiedy następował rozwój rysunku, przysiadała mowa. Jakby w mózgu nie mieściły się wszystkie rzeczy naraz. I nie chodzi o mit, że autystka powinna mieć jakiś talent, najlepiej taki, który będziemy w stanie zaklasyfikować. U niej genialności w niczym nie zauważam, a konkretniej: nie jest dla mnie widoczna. Choć książka jest świadectwem innej genialności, niemierzalnej miarką szkolną – ani naszą miarką.
Nieprawdopodobnie nieharmonijny rozwój…
Z tego płynie rozgoryczenie: za rozwój płaci się kompetencjami w innych obszarach. Nigdy tak nie było, żeby wszystkie wyskoczyły naraz, by dały się zatrzymać. Tu nie działa prawo kumulacji.
„Obłędne szlaczki, ciąg liter a”, a potem kompulsywne uczenie się języków obcych, co Rudej pewnie na zdrowie wyszło.
Te szlaczki to była jakaś przedziwna faza. Ruda czerniła niesamowite ilości papieru. Kupowało się ryzami. Szlaczek przecina kartkę – i kolejny, i kolejny. Po co jej to było? Nie wiem. Ćwiczenie ręki? Ale dlaczego aż tak dużo tych ćwiczeń? Potem obsesyjne upisywanie szlaczków literek – kolejnymi, które poznawała. Nie mogłam zainterweniować: skoro napisałaś szlaczek w poprzek kartki, to może pod spodem napisałabyś literkę d, bo nie można tak marnować papieru. Nie dało się. Wyciszała się przy tym, a mnie to detonowało, bo było niepokojąco monotonne, obsesyjnie jednorodne. Faza literki a trwała tygodniami. Coś z tego odbija się w nauce języków obcych, w którą wsiąkła na prawach manii. Uczy się włoskiego i angielskiego. Przygotowuje się do egzaminów, jeździ na lekcje – zapisałam ją na różne kursy, więc teraz peregrynujemy przez miasto na angielski. To jej bardzo dużo daje. Jest tak zdeterminowana, żeby w angielskim być wciąż lepsza i lepsza, że chodzi nawet na stresujące ją lekcje.
Podobnie było z malowaniem farbami, całą noc nie spałyście z babcią Rudej.
To był kolejny moment kryzysowy, moment psychicznego pękniecia. Wariackie malowanie, ta jedna sekwencja sytuacyjna, zapowiadało fazę wycofania. Zdychałam ze zmęczenia, dostarczając jej papieru – bo trwało to, trwało, a obserwowanie czyjegoś zmagania do łatwych nie należy. Potem sama brała sobie kartki – szły na przelotkę – te z mojej ręki i te samodzielnie przyniesione. Nie wiem, ile ta noc wchłonęła farby. Akwarele zalewała wodą, stos kartek rankiem wyglądał jak papier-mâché. Zostawiłam kilka rysunków, żeby po latach odtworzyć ten szwung, ale nie patrzy się w nie łatwo. Rodzic wyczuwa burze „pod niebem czaszki”. Jakoś da się wyczuć, że nadchodzi przesilenie. Że dziecko wchodzi w chorobliwy zakręt.
A kraina Moroufków?
Zapisałam tę nazwę tak, jak Ruda ją deklamowała. Jest to kraina z wyobraźni, do której nigdy mnie nie dopuściła. Chadzała do niej wyposażona w plecak, defilując przez pokój, dobijając do biurka. Tam ceremonialnie wypakowywała różne swoje rzeczy, odbywała rytualne spotkanie z Moroufkami, składając im dary. Było to dla mnie nieprawdopodobnie poruszające – ta cicha ceremonia. Być może na którymś rysunku one są, bo rysowała różne stwory, tylko mi o tym nie powiedziała. Po latach, na ich życzenie, przyjęła imię Ciekawość, bo uwielbia pseudonimy – cała metaforyczna dziedzina jej mowy jest niezwykła. Co wcale nie idzie w parze w posługiwaniem się standardową polszczyzną, jak wiadomo czytelnikom książki. A więc był czas, gdy codziennie celebrowała odwiedziny u Moroufków. Trwało to dobre kilka miesięcy, objęło jedną z naszych przeprowadzek warszawskich. Chadzała do nich, jakby była delegatką do innego świata. Wracała zawsze, co odbijało się na twarzy, w aurze niesamowitości. Tak wygląda ktoś, kto ocknął się z narkotycznego snu i jeszcze nie do końca łapie, że z niego wyszedł. Kilka razy pytałam Rudą o tę krainę, wydębiając odpowiedź: „Nie pytaj się mnie”. Co równoznaczne z sygnałem-ostrzeżeniem: „Mam swoje tajemnice”. Może jeszcze kiedyś mi o tym opowie? A może nie? Może tą krainą rządzą reguły tak odmienne, że niewypowiadalne? Nie wiem nawet, czy Ruda ją sobie wizualizuje.
Jak Ruda obecnie funkcjonuje?
Kończy klasę trzecią liceum w kameralnej szkole, bardzo pilnie uczy się języków. Czy zdoła zdać maturę? Może być bardzo ciężko, bo nie potrafi podążać za lekturami w wymaganym sensie.
Z tego co mówisz, nie łapie linearności.
Nie łapie. Ciągi przyczynowo-skutkowe i, najogólniej, budowa naszego świata stanowią dla niej zagadkę, czasem i radykalną. Ale gdyby przeszła barierę matury, byłaby w stanie podjąć studia językowe. Psychologicznie funkcjonuje dobrze. Ma kilkoro znajomych. Jest zdeterminowana, a kiedy wyznaczy sobie cele, bardzo chce je osiągnąć. Żyje nimi. Niepokoi mnie czasem, jak bardzo nimi żyje, boję się zawodu. Przed nami jeszcze jedna klasa liceum i próba wymyślenia siebie na nowo. Na razie ma rytm szkolny. Co później? Jest bardzo pracowita, ważne, by znalazły się dla niej rozwiązania. Bardzo bym chciała, żeby pracowała, bądź uczyła się, bądź jedno i drugie. Żeby nie miała poczucia społecznej nieprzydatności.
Jakie zdania, które słyszałaś jako matka Rudej, były najboleśniejsze?
Na pewno te, które próbowały sugerować, że problemy Rudej są pochodną moich, bo jestem dziwna, zneurotyzowana. Czy insynuacje, że dziecko ma kłopoty, bo nie stworzyłam pełnej rodziny… Dobrze wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Niemniej insynuuje się, że być może dziecko nie miałoby problemów natury psychologicznej i poznawczej, gdyby rodzice od razu weszli w bloki startowe ról. Tak, jakby pełna rodzina była gwarantem dobrej sytuacji psychologicznej dziecka. A wreszcie: ogólne pouczania, próby udowodnienia, że to ja, ile bym się nie upracowała, ponoszę odpowiedzialność.
Irytowała mnie niesolidarność matek pouczających: „Dla dobra mojego dziecka mogłabyś zabrać swoje z tej klasy!”. Pierońsko trudne rozmowy dotyczyły integracji, gdy mi wpierano: „Integrować się będziemy, ale z takimi samymi, jak my!”. Przecież integracja jest po to, żeby się integrować z innymi od nas.
Czasem też miałam do czynienia z niesolidarnością zawodową. Jako samotnej matce, wspomaganej przez przyjaciół i rodziców, biorącej na siebie sporo obowiązków, zdarzało mi słyszeć: „Może nie powinnaś tyle pracować, szlajać się po różnych imprezach literackich, bo jesteś matką dziecka z kłopotami. Powinnaś z nim siedzieć w domu”. Za dobrze – sądząc ze zdjęcia – się miałam. Jasne, że gdybym nie była matką, nie usłyszałabym nic z tych rzeczy. Niestety, większość takich raniących wypowiedzi to przekazy od kobiet, które by można tak sparafrazować: „Za dobrze ci idzie, dziecko za to płaci zbyt wysoką cenę”; „Za dobrze sobie radzisz, a my nie lubimy, jak ktoś sobie za dobrze radzi, skoro powinien być utopiony przez sytuację życiową”; „Musisz być skromniejsza, żeby być przez nas zaakceptowana”. Żadnej z tych pań nie przyszło do głowy, że nie jest to ścieżka wypierania dziecka czy odpowiedzialności, ale próba utrzymania siebie i jej. A tu już każdy działa, jak umie. Poza wszystkim też ma się jakąś osobowość, dynamikę psychiczną, potrzeby takoż. Ale i, rzecz jasna, pamiętam, jak wiele kobiet mi pomogło i pomaga nadal, solidarnie.
Radziłaś sobie, pisząc sama do siebie z jednej skrzynki mejlowej na drugą Potem większość korespondencji wywaliłaś, bo stwierdziłaś, że to bełkot.
Zamroziłam skrzynkę mejlową, na którą to wysyłałam. Zachowałam jednak hasło, więc weszłam na nią, pisząc książkę. Zobaczyłam, jak dużo tego było. W książce wykorzystałam tylko jeden list do córki. Bo udawałam przed sobą, że mogę z nią rozmawiać, pisać do niej. Czysta tęsknota za kontaktem słownym! Nie umiałam zorientować się, co Ruda o mnie myśli. Wyobrażałam więc sobie, że mi odpisuje. Nie robiłam tego za nią. Wysyłałam te listy, wiedząc, że piszę na Berdyczów. Tak kompensowałam sobie swoją niemoc. Czuwałam przy komputerze, ucząc się i robiąc różne rzeczy. Zasypiałam, bełkotałam do siebie. Czasem nadawałam też do siebie rzeczy straszne. Wyładowywałam złość na swoje życie, dokładałam sobie nieprawdopodobnie. Wolałabym do tego nie zaglądać.
„Wcześniej mogłam dukać akademicko o słowie, ale nie wiedziałam nic o innej gęstości istnienia”. „Moja pozytywność jest soczysta, babci puszysta”. Powiedz jeszcze o dziadkach, bo więź córki z nimi jest niesamowita.
Mój ojciec uruchomił się jako dziadek Rudej. Jest lekarzem weterynarii, obecnie bardzo schorowanym. Ja byłam dla niego trudnym zadaniem, dystansował się ode mnie, za dużo – jak dla niego – mówiłam. Czasem zagadywałam stres, a ojciec jest człowiekiem małomównym. Był więc przerażony logoreą, nawijaniem. Wiedziałam, że mnie kocha, ale nie była to łatwa gospodarka emocjonalna. A bardzo dobrze zareagował na wnuczkę. Pomagał mi, udzielał wsparcia, co doceniam. Od początku bardzo pokochał to dziecko i naprawdę świetnie sobie radził, nosząc ją, chodząc z nią po lesie, holując emocjonalnie. Pierwsze zdanie, jakie wypowiedziała Ruda, kiedy z matką warowałyśmy przy telefonie, a ojciec był w szpitalu: „Ai, ai, Dziadziś, dzida kocha, paci”. „Paci” oznaczało płacz. Weszła na taboret, wzięła słuchawkę. By zagadać do niego, wykazała się nieprawdopodobną mobilizacją. W przypadku Rudej kontakt z naturą jest bardzo intensywny – a katalizowały go właśnie spacery z dziadkiem. Moja mama zaistniała w życiu Rudej bardziej jako osoba organizująca nasze życie, pomagała nam w bardzo różnych momentach, ale to nie jest to aż taka unia, jak z dziadkiem.
Jak twoi rodzice zareagowali na książkę?
Rodzice nie są wciągnięci w światy literackie, to ich mało interesuje. Ojciec, ilekroć mowa o Rudej, bardzo się wzrusza. Chciał się więc skonfrontować z tym, jak opisałam różne sprawy. Zaczynał czytać i od razu płakał. Są to dla niego zbyt intensywne emocje. Teraz Ruda i dziadek, siłą rzeczy, mają kontakt bardziej epizodyczny, ale gdy tylko mają okazję, jest bardzo mocny. Mnie ojciec jak najbardziej akceptuje, ale to Ruda jest „bardziej”. Bardzo cieszę się z tego „bardziej”. Najzwyczajniej w świecie córce należy się premia czyjegoś szczęścia z faktu, że Ruda jest, że dzielnie sobie istnieje. Za wszystkie deficyty świata i w świecie.
Pingwin, bo tak o tobie mówi Ruda, bardzo ci dziękuję za tę poruszającą rozmowę.