Uwielbiamy dawać radość
Fundacja dr Clown działa w Polsce już 26 lat i obecnie współpracuje z 450 wolontariuszami, którzy każdego tygodnia w przebraniach odwiedzają szpitale, uskuteczniając „terapię śmiechem”. O działaniu fundacji opowiadają Serwisowi Zdrowie prezeska Agata Bednarek i koordynatorka regionu łódzkiego Katarzyna Szczęsna.

Jakie były początki Fundacji dr Clown?
Agata Bednarek, prezeska Fundacji dr Clown: Kiedy działalność Patcha Adamsa (red. amerykański lekarz, komik i działacz dobroczynny, pierwowzór tytułowego bohatera filmu z 1998 r.) przedarła się do Europy, Ania Czerniak, zafascynowana jego historią, postanowiła sprowadzić tę ideę do Polski. Zaczęło się od pierwszego oddziału w Warszawie z kilkuosobowym zespołem. Dziś mamy ich 16, pod opieką 140 placówek specjalistycznych, w tym 90 szpitali w różnych miastach w Polsce, 450 wolontariuszy i ponad 40 tys. podopiecznych.
To potężna działalność!
A.B.: Tak, jest moc. Jesteśmy jedną z największych fundacji, która stale współpracuje z taką liczbą wolontariuszy.
Sami wynajdujecie placówki, do których chodzicie, czy to one się zgłaszają?
A.B.: Kiedy tworzymy oddział, zgłaszamy się do największych szpitali w danym regionie. Ale można też zgłaszać do nas placówki chętne do współpracy. Wszystko zależy od możliwości danego zespołu – liczby wolontariuszy i czasu, który oni mogą nam poświęcić. Bo zasada jest taka, że do każdego miejsca, które obejmujemy opieką, staramy się dotrzeć raz w tygodniu. Te mniejsze, gdzie jest mniej dzieci, odwiedzamy rzadziej, ale staramy się, aby zawsze były to regularne wizyty.
Każdy może zostać dr Clownem?
A.B.: Teoretycznie tak. Gdy zgłasza się do nas kandydat na wolontariusza, zapoznajemy go ze specyfiką naszej pracy, opowiadamy, jak ona wygląda. Jeśli jest zdecydowany, przechodzi szkolenie. Oczywiście musi też spełnić szereg formalnych wymogów, takich jak okazanie badań z sanepidu, zaświadczenie o niekaralności i zaświadczenie od lekarza o braku przeciwskazań do pracy w szpitalu. I może jeszcze zaznaczę, że musi to być osoba pełnoletnia – to kluczowe, żeby wolontariusz mógł wejść do szpitala.
Z każdą osobą podpisujemy umowę i ustalamy konkretnie, ile razy w miesiącu czy w tygodniu będzie przychodzić.
Jacy ludzie przychodzą do Was? Kim są z zawodu? Na jakim etapie życia?
A.B.: W ostatnim czasie, po pandemii, bardzo zmienił się profil wolontariusza. Obecnie większość wolontariuszy ma 35 lat i więcej. To ludzie osadzeni zawodowo, stabilni finansowo i przeważnie mający już nieco starsze dzieci, które nie wymagają stałej opieki.
Zmniejszyła się grupa studentów – w pierwszych latach do naszej fundacji zgłaszali się niemal sami studenci. W tej chwili jest to rzadkość, bo studenci często dodatkowo pracują, żeby zarobić na swoje utrzymanie lub opłacenie studiów.
Ale ta dojrzałość dobrze robi w tego typu wolontariacie.
Mówią, dlaczego chcą pracować w wolontariacie?
A.B.: Bo chcą zrobić coś dobrego, albo chcą wykorzystać swój potencjał, bo świetnie nawiązują relację z ludźmi. Niektórzy przychodzą, bo ktoś ich namówił, by się zgłosili.
Są jakieś specjalne wymagania?
Katarzyna Szczęsna: Najczęściej życie to weryfikuje. Czasem ktoś bardzo chce, wydaje mu się, że da radę, że się nadaje, a potem okazuje się to zbyt trudne. Podczas 15 lat pracy w Fundacji już wiele razy spotkałam się z taką sytuacją. Ten wolontariat jest po prostu bardzo specyficzny.
Co to znaczy?
K.S.: Każdy wolontariusz musi być empatyczny i otwarty na ludzi, ale u nas te cechy są szczególnie ważne, bo pracujemy z pacjentami oko w oko. Jeżeli komuś nie przychodzą z łatwością interakcje społeczne, jeśli nie umie znaleźć się w różnych sytuacjach z drugim człowiekiem, to tym bardziej będzie mu trudno z chorym dzieckiem, dorosłym pacjentem czy seniorem w hospicjum.
Dr Clown pracuje całym sobą, wykorzystując cechy swojej osobowości, ale musi być też bardzo elastyczny, bo tu ciągle spotykają nas nowe sytuacje, nowi ludzie, nowe wyzwania. Musi być gotowy na ciągłe sprawdzanie siebie: co mogę, co umiem, ile mogę z siebie dać, jak zachowam się w trudnej sytuacji. Fajnie, jak jest kreatywny, bo dzięki temu umie odnaleźć się w różnych sytuacjach.
Zaznaczę: dajemy duże wsparcie, wolontariusz nigdy nie chodzi sam, musi być co najmniej w parze. Nikogo nie rzucamy na głęboką wodę mówiąc: „radź sobie”, ale miękkie cechy bardzo się tutaj przydają.
Zdarza się, że to wy mówicie: „to chyba nie dla ciebie”?
K.S.: To jest bardzo trudne, ale się zdarza. W pierwszej kolejności musimy zadbać o pacjenta, a także o naszą grupę, bo tak specyficzny wolontariat wymaga fajnego zespołu, który jest zgrany i dobrze się ze sobą czuje. Żebyśmy mogli iść do chorego człowieka i dać mu coś od siebie, sami musimy być w dobrej kondycji.
Macie jakiś konkretny program, z którym chodzicie, czy za każdym razem improwizujecie?
A.B.: Za każdym razem to coś innego. Moglibyśmy oczywiście przygotować wolontariuszy podczas szkoleń, odgrywać jakieś scenki, animacje, ale raczej robią, co im w duszy gra, w czym dobrze się czują.
Tak naprawdę dopiero stając oko w oko z pacjentem – niezależnie od tego, czy jest nim dziecko, osoba dorosła, czy senior – wolontariusz ocenia, w jakim punkcie życia zastaje tego pacjenta, w jakim on jest nastroju, w jakiej kondycji jest danego dnia, i podąża za nim. Najczęściej to jest mega zabawa, żarty, śmiechoty. Ale czasem może się zdarzyć, że trzeba chwilę usiąść, porozmawiać, przytulić – chociaż z tym różnie bywa, bo są obostrzenia i raczej zalecamy, by unikać fizycznego kontaktu.
Tak czy inaczej ważna jest umiejętność wyczucia drugiego człowieka i reagowania na bieżąco.
K.S.: Gdy wchodzimy do sali, nie wiemy, kogo tam zastaniemy: czy to będzie małe dziecko, czy nastolatek, z mamą, z babcią czy samo, w jakim będzie nastroju, czy będzie czuć się dobrze, czy właśnie jest po operacji. Oczywiście personel czasem nas uprzedza, ale to raczej informacje: tu nie wchodźcie, tam jest choroba zakaźna. Czasem mówią: „tutaj nie ma co wchodzić, o jest dziecko z upośledzeniem – ono nie skorzysta z waszej obecności” - a potem się okazuje, że było wręcz przeciwnie.
W każdym razie najczęściej mamy kilka sekund, żeby ocenić sytuację, musimy więc korzystać ze swojego warsztatu, doświadczenia, które zbieramy przez lata i umiejętności improwizowania.
Oczywiście każdy dr Clown ma jakieś swoje ulubione chwyty, coś w czym jest mocny: jeden po prostu zagaduje, drugi robi czarodziejskie sztuczki, kolejny jest mimem i w ten sposób nawiązuje relacje. Mamy na to kilka minut, ale dzięki metodom terapii śmiechem jest to możliwe.
Opowiedzcie o najbardziej zaskakującej sytuacji jaka spotkała was w związku z wolontariatem.
K.S.: W tym wolontariacie ciągle coś nas zaskakuje i to jest bardzo fajne. Każda nasza wizyta jest inna i dzięki temu te spotkania są wyjątkowe. Najmilsze jest dla nas to, gdy dziecko, które nie chciało z nami kontaktu, było wycofane, przestraszone, nagle się otwiera, nawiązujemy fajną relację i gdy wychodzimy, woła za nami: „kocham klauniki”.
Po wielu latach tej pracy niewiele mnie już zaskakuje, ale są oczywiście sytuacje, które utkwiły mi w pamięci. Np. kiedyś pielęgniarka poprosiła nas na intensywną terapię. Był tam pacjent, który dopiero wybudzał się po operacji neurochirurgicznej, nie było z nim jeszcze dobrego kontaktu, więc wiadomo – nie pogadamy, nic spektakularnego nie zrobimy, ale włożyłyśmy mu do ręki nasz czerwony nosek. I w którymś momencie on zaczął go sobie ściskać – reakcja pielęgniarek była po prostu niesamowita, zaczęły piszczeć, krzyczeć z radości. To było niesamowite przeżycie, także dla nas.
Zdarza się, że dzieci odmawiają kontaktu?
A.B.: Tak, niektóre dzieci się boją albo są nieśmiałe. Nastolatki czasem są na „nie”. Ale nawet, gdy pielęgniarki mówią: „tu się nie da”, zawsze próbujemy powiedzieć chociaż „cześć”. I czasem się okazuje, że niektóre wchodzą totalnie w tę konwencję i doskonale z nami żartują, chętnie rozmawiają, przymierzają noski, biorą sobie balony, które wykorzystują w jakiś zaskakujący sposób.
A jak wygląda wasz kontakt ze starszymi osobami? Dr Clown kojarzy się raczej w z „wygłupami” dla dzieci…
A.B.: Na pewno przy takich spotkaniach wykorzystujemy inne techniki, bo jednak to trochę inny poziom relacji. Odwiedzamy oddziały opieki paliatywnej, hospicja, DPS-y, i muszę powiedzieć, że te wizyty wcale tak bardzo nie różnią się od tych u dzieci.
Jak to?
K.S.: Chodzimy tak samo przebrani i to od razu jest informacja, że przyszedł ktoś z intencją zabawy – nie żeby poklepać po plecach i pocieszyć, ale rozbawić, wprowadzić trochę luzu. Robimy terapię śmiechem i to się udaje, bo poczucie humoru mają przecież wszyscy, seniorzy również, i oni też zasługują na taką radość.
Ale nie ma obawy, że pomyślą, że traktuje się ich jak dzieci?
K.S.: Faktycznie niektórzy mówią: „przecież nie jestem dzieckiem, nie będę się wygłupiać”. Ale większość totalnie wchodzi w tę konwencję i bardzo im się to podoba.
A.B.: To zasługa naszych wolontariuszy, którzy potrafią bardzo elastycznie podejść do każdego, odnaleźć się w każdej sytuacji. Wiedzą, co powiedzieć, żeby nikogo nie urazić.
To terapia śmiechem, więc naszym zadaniem jest poprawa nastroju. Nie musimy śmiać się do łez – chociaż to jest fajne. Chodzi o zmianę atmosfery, o pozytywne emocje, moment wytchnienia. Wiadomo, że do takich miejsc przychodzą i przedszkolaki ze swoimi występami i wolontariusze, którzy znają te osoby z imienia i przychodzą porozmawiać. Ale my przychodzimy z czymś zupełnie innym i to działa, długo nas pamiętają. Kładą te nasze noski gdzieś przy lichtarzykach, koło krzyżyka, więc chyba jest to dla nich coś ważnego.
K.S.: Nasze wizyty to jest kontakt z drugim człowiekiem, dajemy trochę ruchu, trochę zabawy, trochę radości. Mam koleżankę, która jest „doktorem jubilerem”, robi pierścionki z kolorowych wyciorków i obdarowuje nimi chore panie, żeby były piękne. I kiedyś oglądałyśmy zdjęcia z hospicjum, po urodzinach jednej z pacjentek, a ona na tych zdjęciach była z „naszym” pierścionkiem. Wspaniałe uczucie. Nigdy nie wiemy, co dla kogo może być ważne albo co akurat może trafić w jego nastrój, tak że poprawi mu jakość życia.
Pozytywne efekty terapii śmiechem są już udowodnione naukowo…
A.B.: Tak, jest coraz więcej dowodów na to, że takie pozytywne bodźce i terapia śmiechem mogą poprawić stan chorego. Mówiliśmy o tym kiedyś na konferencji na temat profilaktyki chorób otępiennych, omawialiśmy nasze metody, dzieląc się swoim doświadczeniem.
K.S.: Kiedyś byłam na oddziale geriatrycznym w szpitalu psychiatrycznym – przed wizytą byłam pełna obaw, co tam zostanę, a jak to zwykle bywa: niespodzianka. Część oddziału to byli ludzie w depresji, z którymi robiliśmy nasze tradycyjne zajęcia, i było ok. Potem poszliśmy na oddział zamknięty, gdzie były osoby z większym stopniem otępienia. Widok był niesamowity, ponieważ oni siedzieli nieruchomo w wielkiej sali, przy stołach. Była chwila konsternacji, bo nie było reakcji na nasze wejście. Mieliśmy ze sobą baloniki i siatki na motyle – nasze stałe narzędzia pracy. Zaczęliśmy podrzucać te balony i mówić, że łapiemy motyle. I nagle cała sala ożyła: zaczęli wstawać z krzeseł, odbijać te balony, łapać je w siatkę. To był naprawdę niesamowity widok!
Jak reaguje na was kadra medyczna? Zdarza się, że czujecie się niemile widziani? Że przeszkadzacie im w codziennej pracy?
K.S.: Rzadko, może gdy są jakieś gorsze dni, coś się dzieje na oddziale, jest więcej pracy. Ale na ogół nie, bo – co warto powiedzieć – my przychodzimy nie tylko do pacjentów, ale też do personelu i do rodziców. Jesteśmy tam przecież regularnie, znamy się, mogę nawet powiedzieć, że są miejsca, gdzie wchodzimy prawie jak do siebie, bo znamy tam wszystkie kąty i personel, i oni często bardzo żywo na nas reagują, żartują, współpracują z nami.
To wszystko brzmi bardzo fajnie, jest wesoło, ale przecież chodzicie w miejsca gdzie jest cierpienie, łzy, tragedie. Jak to wpływa na wolontariuszy? Jak to odreagowujecie?
A.B.: Przede wszystkim jesteśmy wsparciem sami dla siebie i trudne sytuacje w pierwszej kolejności przegadujemy po każdej wizycie na bieżąco. Współpracujemy też z PFRON-em, który finansuje nam superwizje dla wolontariuszy i dla koordynatorów.
K.S.: Muszę powiedzieć, że nie miałam jakichś dramatycznych sytuacji, kiedy wolontariusz sobie nie radził. Może to dzięki temu, że sami na siebie wpływamy pozytywnie. Mamy też swoje BHP – to, że się przebieramy się, jesteśmy postacią, chodzimy jako dr Clown, a nie prywatnie – to pozwala nam trochę się odciąć się od tego. Często słyszę pytania: „Nie płaczecie widząc takie chore dzieci? Gdybym ja weszła na taki oddział, od razu bym płakała”. Na tym polega nasz profesjonalizm i to nie jest tak, że jesteśmy nieczuli. Przebierając się za dr Clowna, po pierwsze sami się motywujemy i idziemy z tą energią, żeby dać ją innym. Uśmiech i pozytywna energia to coś, co zaraża. Nawzajem się nią wymieniamy. Tworząc zespół, wspieramy się. Po drugie mamy założenie, że idziemy nie do chorego dziecka, tylko do dziecka. Nie pytamy o choroby, nie mówimy: „O Boże, a co ci się stało?”. Nie ma takich rozmów.
Wiadomo, że czasem ktoś może chcieć nam to opowiedzieć, zwłaszcza rodzic. Ale my idziemy po to, żeby troszeczkę podnieść energię, wprowadzić elementy zabawy – to jest naszym celem i wtedy się po prostu o tym nie myśli. Oczywiście potem przychodzą refleksje, przecież widzimy te wszystkie sytuacje, ale po wizycie staramy się rozmawiać o tym, co się udało, co fajnego zrobiliśmy, przypominamy sobie te dobre momenty, wymieniamy się nimi.
Miałam kiedyś taką sytuację, opowiadałam już o niej wiele razy, ale jest moją ulubioną. Byłam tego dnia na onkologii dziecięcej, weszłam do sali, gdzie leżało bardzo chore i bardzo słabiutkie dziecko, nie miało za bardzo ochoty na zabawę. Już miałam się wycofać, ale zauważyłam, że rodzice bardzo potrzebują, żeby zadziało się coś pozytywnego. Uśmiech oznaczałby, że jest lepiej. I to się udało! Mama była przeszczęśliwa, bo od wielu tygodni nie widziała uśmiechu na twarzy swojego dziecka.
To wzruszające…
K.S.: Bardzo. I właśnie dla takich chwil działamy. Ten wolontariat przyciąga specyficzny typ ludzi, o wyjątkowych umiejętnościach nawiązywania relacji.
Co takiego jest w tej pracy, że chce się wracać na te oddziały, pomimo wszechobecnego cierpienia, a czasem nawet śmierci?
A.B.: Z badań wynika, że wolontarystycznie udziela się tylko 30 proc. Polaków, z czego 26 proc. to wolontariat bezpośredni, czyli pomoc sąsiadce albo członkowi rodziny. Natomiast tylko ten mały ułamek – 4 proc. to ten wolontariat, który my propagujemy. Ale w tych badaniach bardzo wyraźnie wybrzmiewa to, jak dużo wolontariusz dostaje, jak dużo ma sprawczości, poczucia sensu życia. Naprawdę wolontariat daje moc. Myślę, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Wiele osób myśli tylko o poświęcaniu swojego czasu i energii, a zupełnie zapominają, że też na tym skorzystają.
Dla mnie wolontariat to dobro: im więcej go dajesz, tym więcej dostajesz. I mimo, że ja wolontariuszką nie jestem, również dostaję w tej pracy ogrom dobra, wiary w drugiego człowieka – w żadnym innym miejscu bym tego nie miała.
K.S.: Wychodząc ze szpitala, odczuwamy fizyczne zmęczenie, bo to jest praca całym sobą, ciągła czujność, bo zabawiając, cały czas obserwujemy, czy to działa, czy nie za dużo energii, czy już nie trzeba wyjść i tak dalej. Ale pomimo zmęczenia, mamy potężne pokłady energii, którą dostajemy w zamian. To napędza do działania. Widząc, jak zmienia się nastrój człowieka, kiedy z nim żartujemy, mamy ogromną satysfakcję.
Zdarza wam się płakać, gdy wychodzicie ze szpitala?
K.S.: Płakać raczej nie, ale często jesteśmy wzruszeni, refleksyjni. To zawsze lekcja pokory. We mnie cały czas „siedzi” wizyta w hospicjum. To trudne, gdy uświadamiasz sobie, że dla wielu z tych ludzi to są ostatnie dni, tygodnie ich życia. To robi wrażenie. Ale z drugiej strony – możemy w tym uczestniczyć, możemy coś dla nich zrobić. Czy to nie jest wyjątkowe? Nie każdy ma taką okazję.