Samorząd lekarski za zakazem nocnej sprzedaży alkoholu
Autorka: Klaudia Torchała
Samorząd lekarski po raz kolejny zaapelował o wprowadzenie ogólnokrajowego zakazu nocnej sprzedaży alkoholu. Sprzeciwia się też promocji i reklamie alkoholu. W społeczeństwie pokutuje mit, że piwo to nie alkohol, a promocje sprawiają, że bywa tańszy niż woda. Trzeba na chorobę alkoholową patrzeć nie tylko przez pryzmat jednostki. Potrzebne jest wsparcie leczenia uzależnień, edukacja i odpowiedzialność za własne zdrowie – podkreślali eksperci podczas debaty w Naczelnej Izbie Lekarskiej.

Samorząd lekarski we wrześniu apelował w sprawie wprowadzenia zakazu nocnej sprzedaży napojów alkoholowych przeznaczonych do spożycia poza miejscem sprzedaży.
„Podkreśliliśmy, że miasta, które wprowadziły zakaz nocnej sprzedaży, odnotowały spadek liczby interwencji policji i straży miejskiej czy medycznych związanych z alkoholem” – przypomniał podczas debaty Łukasz Jankowski, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej.
Eksperci wskazywali, że chodzi o to, by ograniczyć dostępność alkoholu, rozumianej nie tylko jako punkty sprzedaży, ale też jako politykę cenową czy narrację budowaną wokół jego spożycia.
Samorząd lekarski już wcześniej zwrócił się do osób znanych w przestrzeni publicznej, by nie zgadzały się na reklamowanie alkoholu, co często postrzegane jest jako przyzwolenie społeczne na szkodliwe dla zdrowia zachowanie.
„Widzimy już oddźwięk tego apelu. Kilkoro celebrytów w przestrzeni publicznej poinformowało, że odrzucają propozycje udziału w reklamach i to nie tylko wyrobów zawierających alkohol w stężeniu powyżej 2 proc., ale też wyrobów piwnych, tzw. piwa 0 proc.” – zaznaczył prezes NRL.
W Polsce pokutuje często mit, że piwo to nie alkohol. Wielu dorosłych nie widzi też nic złego, by dzieci piły podczas uroczystości bezalkoholowego szampana.
„Nie można normalizować picia, nie można traktować tego jako zabawę” – zaznaczył prezes NRL.
Dr Magdalena Flaga-Łuczkiewicz, specjalistka psychiatrii, pełnomocniczka ds. zdrowia lekarzy i lekarzy dentystów Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie przypomniała, że alkohol to neurotoksyna, zabija komórki nerwowe.
Choroba alkoholowa tworzy błędne koło, przykrywa inne choroby lub jest jedną z ich przyczyn. Osoba uzależniona traci kontrolę nad piciem. Kieruje nią impuls, a dostępność alkoholu rozkręca jeszcze nałóg.
"Choroba alkoholowa jest demokratyczna, dotyczy wszystkich i niekoniecznie jest tak, że ją widać” – podkreśla lekarka.
Osoby z chorobą alkoholową ze względu na ogólny zły stan zdrowia trafiają często do szpitali np. na oddziały internistyczne. Leżą tam wiele dni, a nawet tygodni. Wielu z nich zaprzecza wręcz, że ma problem z alkoholem. Nawet jeśli pacjenta uda się uratować, a stan jego zdrowia ulegnie poprawie, to często nie ma gdzie go dalej wysłać, tym bardziej, że sam musi chcieć wyjść z nałogu. Brakuje faktycznie wsparcia leczenia uzależnień.
„Każdy, kogo wypisuję, mówi: tak, już nie będę pił, obiecuję. Po czym trafia do nas z powrotem. To jest błędne koło” – zaznacza prof. dr hab. n. med. Leszek Czupryniak, diabetolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
Wyjściem z sytuacji jest edukacja, uświadamianie, czym tak naprawdę jest choroba alkoholowa, jak człowiek wpada w uzależnienie. Kluczowe jest ograniczenie do niego dostępu. Jak wskazują eksperci, alkohol nie jest substancją nielegalną, ale rzeczą zbędą w życiu. Niestety w społeczeństwie pokutuje pogląd, że wstydem nie jest picie, ale leczenie się z choroby alkoholowej.
Marcin Karolewski, wiceprezes ORL Wielkopolskiej Izby Lekarskiej, specjalista chorób wewnętrznych, hipertensjologii i geriatrii z Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. A. Piotrowskiego „Dziekanka” w Gnieźnie opowiada, jak wygląda codzienność w jego miejscu pracy.
„Na oddziale internistycznym miałem w zeszłym tygodniu trzy reanimacje. Trzy związane były z alkoholem. Dwie z tych osób miały poniżej 40 lat (…). W zeszłym roku mieliśmy około 400 toczeń krwi, przynajmniej jedna trzecia była związana z alkoholem. To byli pacjenci z marskością wątroby. Przywożeni są do oddziałów totalnie wyniszczeni. Ładujemy w nich tonę leków, albumin, witamin, by ich ratować” – wyjaśnia.
Dodaje, że tacy pacjenci często muszą na nowo uczyć się chodzić. Mimo to rodzina często nie dostrzega problemu, tłumaczy, że on „tylko” pił.
„Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu, pacjent dochodzi do siebie, pomalutku zaczyna z nami rozmawiać. Pytamy się: czy pan się chce leczyć? Załatwię pobyt na oddziale odwykowym, jest naprzeciwko. Odpowiada jednak, że on nie ma problemu z alkoholem. Pytam w takim razie, kiedy go będzie miał? (…) »Zachłysnął się pan własnymi wymiocinami, leży pan w pielusze, oddaje kał pod siebie«. Nie mogę sobie wyobrazić, że można jeszcze niżej upaść” – podkreśla ekspert ds. uzależnień.
Jednocześnie zapewnia, że chce tym pacjentom dać szansę, z której niewielu korzysta. Mowa o 7 proc. szansy na roczną abstynencję po przebyciu stacjonarnej terapii uzależnień.
Eksperci podkreślają, że propozycje leżą na stole. Dlaczego to tak istotne? Bo łatwy dostęp do alkoholu to nie tylko konsekwencje zdrowotne, ale też ogromne koszty społeczne i ekonomiczne.
„Tego rodzaju zakazy mają służyć nie tylko ograniczaniu dostępu do alkoholu osób już uzależnionym, ale też promowania bardzo niebezpiecznych wzorców picia, które podwyższają ryzyko uzależnienia” – wyjaśnia dr Maria Libura, ekspertka ds. zdrowia publicznego z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Dodaje, że największe koszty ponoszą osoby uboższe i z niższym wykształceniem. Jej zdaniem trzeba "odkleić" alkohol od idei wolności, bo faktycznie on ją zabiera. Podobnie jak sprawczość.
Nieraz oddział szpitalny staje się substytuem pomocy społecznej, a wspóuzależnienie, zaprzeczanie lub niedostrzeganie choroby alkoholowej - problemem społecznym.
Anna Gołębicka, ekonomistka z Centrum Adama Smitha przytoczyła liczby. Wynika z nich, że w 2024 roku przychody z akcyzy alkoholu etylowego wyniosły prawie 10 mld zł, z piwa blisko 3,7 mld zł, ale koszty leczenia choroby alkoholowej, jej konsekwencji zdrowotnych i społecznych są jeszcze większe. W 2024 roku oszacowano je na 185 mld zł. To m.in. koszt hospitalizacji czy spraw sądowych. To również kwestia utraconych korzyści, bo osoby nadużywające alkoholu zaniedbują często rodziny, obowiązki zawodowe, tracą pracę, nie płacą podatków.
„Jeżeli ktoś, kto nadużył alkoholu, powoduje wypadek, to on i poszkodowany ma zwolnienie lekarskie, w najlepszym wypadku nie idzie do pracy, pobiera uposażenie z państwa. Jest leczony. Robi się pajęczyna różnego rodzaju kosztów społecznych, łącznie z tym, że ktoś się nim opiekuje” – wylicza ekonomistka.
Ograniczenie dostępu do alkoholu jest wielowymiarową inwestycją, która przynosi efekty po dłuższym czasie. Musi iść w parze z edukacją, odpowiedzialnością za zdrowie, poprawą opieki państwa nad osobami uzależnionymi, ale też zakazem promocji i reklamy alkoholu.