Przemysł wydobywczy autentyzmu grzebiącego w „ja”
Źle dobrany terapeuta może solidnie zaszkodzić. Bywa, że pacjenci zwodzeni są „problemami psychosomatycznymi”, a tymczasem mają poważne schorzenia fizyczne skutkujące objawami ze strony psychiki. O pułapkach psychologicznych mitów i pop-psychologii opowiada dr Tomasz Witkowski, psycholog, pisarz, autor zbioru esejów o przewrotnym tytule „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć i inne eseje”.
Autorka: Beata Igielska
Ekspert: Dr Tomasz Witkowski, psycholog, pisarz
Niezmiennie od lat punktujesz pseudonaukę w psychologii. Czym na poziomie indywidualnym grozi pseudopsychologia?
Najmniejsze konsekwencje to strata czasu i pieniędzy. Poważniejsze, o których pisałem w „Psychoterapii bez makijażu”, to rozwój nieleczonej choroby a nawet śmierć. Bo jeśli pójdziemy na psychoterapię, podczas której psychoterapeuta będzie przekonywał nas, że cierpimy na dolegliwości psychosomatyczne, a tymczasem w naszym mózgu będzie się rozwijał guz, który będzie dawał określone objawy interpretowane jako psychosomatyka, to w rezultacie może się to skończyć śmiercią. Znam co najmniej jeden taki przypadek. Inny to sytuacja człowieka, który był przekonywany, że cierpi na zaburzenia psychosomatyczne, podczas gdy przyczyną jego stanu była niedoczynność tarczycy, rozwinął się rak, musiano mu tarczycę usunąć. Nie wiem, jakie są jego dalsze losy.
Konsekwencje są więc od najprostszych, jak stracony czas i pieniądze, czego nikomu nie można zabronić, po te ostateczne, z całym spektrum po drodze.
I zamętem w głowie.
Oczywiście. Ale mogą też pojawić się uzależnienia. Znam pacjentów, którzy zaczęli pić w czasie psychoterapii albo uzależnili się od terapeuty. W wyniku terapii rozpadła się niejedna rodzina.
Spróbujmy w takim razie nakreślić portret dobrego psychologa lub psychoterapeuty. Od razu powiem, że większość ludzi nie rozróżnia tych profesji.
Idealny model pomocy w razie problemów psychicznych należałoby porównać do modelu obowiązującego w medycynie. Jeśli boli nas brzuch, nie idziemy do chirurga, nie prosimy o operację, tylko idziemy najpierw do internisty, on wysyła nas na badania, które umożliwiają postawienie diagnozy różnicowej. Może przypuszczać, że bóle są związane np. z woreczkiem żółciowym albo z wyrostkiem robaczkowym, wrzodami żołądka itd. Postawiwszy hipotezy, kieruje nas na badania, stawia wstępną diagnozę i dopiero kieruje nas do specjalisty: endokrynologa, chirurga, lub gastrologa.
W przypadku problemów psychicznych Polacy często od razu udają się do terapeuty, który specjalizuje się w określonych rodzajach terapii wykorzystujących określoną modalność. Nie ma więc tak szerokiej wiedzy jak dobry psycholog kliniczny, często pomija etap diagnozy albo stawia diagnozę bardzo uproszczoną i zabiera się do roboty. Tu jest błąd na wejściu.
Problem jest też taki, że te usługi są płatne. Jeśli od razu idziemy do terapeuty, może się zdarzyć, że on będzie stawiał taką diagnozę, która może być dla niego korzystna finansowo.
Czyli podsumowując, lepiej zacząć od wizyty u dobrego psychologa klinicznego?
Tak. On ma dobrą orientację ogólną, dysponuje narzędziami diagnostycznymi, może nas odesłać do lekarza, jeśli podejrzewa np. niedoczynność tarczycy, dającej bardzo podobne objawy jak depresja. Psycholog kliniczny skieruje do specjalisty, który może nam najlepiej pomóc.
Dlatego powinniśmy przepędzać guru i np. się nie „samorealizować”?
Zwróć uwagę, że psychologia, psychoterapia zaczyna pełnić od dłuższego już czasu rolę religii, według której przychodzimy na świat w stanie grzechu pierworodnego i dążymy do świętości. Żeby zasłużyć sobie na życie wieczne, powinniśmy się modlić, umartwiać, doskonalić. Współczesny człowiek nie za bardzo akceptuje te wskazania. Jest zanurzony w życiu doczesnym i w teraźniejszości. Niemniej schemat jest ten sam: guru psychoterapeutyczni czy psychologiczni obiecują, że jeżeli odkryjesz w sobie potencjał i zrealizujesz go, wejdziesz na wyższy poziom życia – analogicznie, jak dążenie do świętości. Przy czym jest to założenie metafizyczne – samorealizacja zakłada, że w każdym z nas jest zdeponowany jakiś potencjał. Ktoś, coś, jakaś tajemnicza siła, być może to jest genetyka - zdeponowało w nas talenty – nie wyjaśniają owi guru, czym ta siła jest. Powinniśmy swój potencjał odkryć, pomnożyć, jak w przypowieści o dwóch sługach, z których jeden zakopał swój talent, a drugi go pomnażał. Jeśli tego nie zrobimy, będziemy żyli marnym, niespełnionym życiem. Współcześni guru powołują się na znanych artystów, ludzi o wielkich dokonaniach. Tymczasem większość z nas jest bardzo, bardzo przeciętna, co pokazuje nauka. Nie mamy jakiegoś nadzwyczajnego potencjału w sobie, więc nie ma co odkrywać ani co realizować. Jesteśmy jacy jesteśmy.
„Doskonała większość z nas została powołana do przeciętności”. To mocne. Spróbuj powiedzieć to np. rodzicom naciskającym na dzieci, aby miały świadectwo z paskiem...
Jestem w stanie to powiedzieć, bo to właśnie szczególnie od dzieci wymaga się odkrywania tych potencjałów. Jest jednak cienka granica w miejscu, gdzie uważnie odkrywamy możliwości dziecka i doskonalimy to, co jest dla niego dobre i może mu ustawić przyszłość, ułatwić życie. Natomiast jeśli pomimo przeciętności dziecka próbujemy zrobić z niego geniusza, robimy mu krzywdę, zabieramy normalne dzieciństwo, zamieniamy je w obóz pracy, z którego potem nic nie wynika.
Może lepiej, jak radzi Robert Plomin, genetyk zachowania, wykonać badanie genotypu dziecka, co kosztuje ok. 150 euro. Na jego podstawie, jeszcze przed rozpoczęciem szkoły, możemy stwierdzić czy dziecko ma zdolności matematyczne czy lingwistyczne itp. Powinniśmy uzupełnić edukację tam, gdzie ma wyjątkowo słabe predyspozycje, a rozwijać tam, gdzie ma większy potencjał.
Jak widać, takie rozeznanie można zrobić metodą naukową, a nie metodą prób i błędów, gdy dziecko pięć lat gra na pianinie katowane przez nauczyciela, a potem okazuje się, że nic z tego nie będzie.
To dobry moment, aby ci zadać pytanie, które stawiasz też często w swoich prowokacyjnych tekstach, a więc i w ostatniej książce. Czym jest norma? Pytam też dlatego, że obecnie jest hipoteza badawcza dotycząca naddiagnozowalności.
W psychologii normy są tworzone na podstawie rozkładu normalnego i średniej statystycznej. Normą więc nazywamy to, co jest średnie, przeciętne. Jeśli weźmiemy inteligencję, większość z nas ma ok. 100 punktów. Jeśli jest dużo poniżej, uważamy, że jest problem, jakiś rodzaj niedorozwoju. Jeśli jest dużo powyżej, uważamy, że to bardzo dobrze. Jeśli weźmiemy zaś aktywność seksualną, to już kultura modyfikuje spostrzeganie tej normy. Aktywność seksualna przeciętna jest bardzo pożądana. Zbyt niska traktowana jest jako oziębłość, jakiś rodzaj niedorozwoju. Natomiast zbyt wysoka aktywność seksualna nie jest traktowana jak wysokie IQ, ponieważ nie akceptujemy tego kulturowo. Podejście więc do normy i do odstępstw od niej zależy od kultury, która narzuca pewne wartości. Jerome Kagan, jeden z najwybitniejszych badaczy temperamentu, już niestety nieżyjący, mówił, że prawdopodobnie w średniowieczu ludzie, których dziś diagnozuje się jako mających ADHD, byli wybitnymi dowódcami wojskowymi, zwyciężali w bitwach, dowodzili oddziałami armii i ta cecha była czymś bardzo pożądanym. ADHD to określenie aktywności i uwagi. Z przerażeniem obserwuję, jak normalną aktywność dzieci, młodzieży – one muszą mieć dużo bodźców, z natury nie potrafią koncentrować długo uwagi na jednej rzeczy – przycina się do wymogów szkoły. Czy wiesz, skąd wziął się 45 minutowy czas lekcji?
Z Prus. Z fabryk.
Tak. W czasach Bismarcka szkoły pruskie zakładano w taki sposób, aby przystosowywały do pracy w fabrykach, gdzie był system 45 minutowy. Od robotnika wymagało się, żeby 45 minut był skupiony na konkretnych zadaniach, potem miał drobną przerwę czy zmianę w zadaniach. Pruski system szkolny stworzono pod potrzeby ówczesnego przemysłu. Do dziś bezrefleksyjnie go przechowaliśmy. Prawdopodobnie nawet część nauczycieli nie wie, skąd to się wzięło. Szkoła, zarówno za Bismarcka jak i w obecnych czasach, przystosowuje dzieci do wymogów środowiska pracy. Teraz przystosowujemy je do siedzenia w korporacjach, do wykonywania żmudnych zadań i to, co przeszkadza w przystosowaniu do przyszłego środowiska pracy, bardzo często nazywamy zaburzeniem.
Mówisz, że kultura przycina. Mam wrażenie, że współczesna kultura narzuca imperatyw realizacji własnych celów.
Jest ewidentny zwrot w kierunku indywidualizmu. Wartości takie jak: rodzina, większa grupa społeczna, kraj, ojczyzna, poszły w odstawkę. To cecha charakterystyczna współczesnej kultury. Kultura zawsze przycina jednostki do swoich wartości, wymogów.
Kultura źródłem cierpień?
No nie do końca. W kulturze można odnaleźć swoją ścieżkę. Ale rzeczywiście trzeba być bardzo czujnym, żeby dostrzegać naciski kulturowe nie zawsze dla nas korzystne, dla naszych dzieci też. W tej chwili koncentracja na „ja” indywidualnym, na zaspokajaniu indywidualnych potrzeb, realizowaniu indywidualnych zainteresowań jest tak silna, że obawiam się skutków w postaci budowania relacji społecznych, a w zasadzie już to mamy. Z jednej strony naciska się na realizacje indywidualnych interesów, a z drugiej strony podnosi się panikę związaną z samotnością, mówi się o epidemii samotności. Osamotnienie jest konsekwencją tej indywidualnej realizacji siebie bez zwracania uwagi na interesy innych, na ich potrzeby, tylko na parcie do przodu zgodnie z wymogami kultury indywidualistycznej. Takie koszty już ponosimy, a będziemy ponosić jeszcze większe.
Jest jeszcze jedno słowo klucz do współczesności oprócz słów: „indywidualny”, „samorealizujący się” – „autentyczny”. „Autentyczne przywództwo”, „jak rozwijać autentyczność?”. Znów rodzi się pytanie, czy autentyczność można ocenić narzędziem naukowym? Czy „autentyczne” jest po prostu tożsame z „idealne”?
Mylimy te dwa pojęcia. Każdy z nas powinien zadać sobie pytanie, które „ja” jest autentyczne. Czy to „ja”, któremu nie chce się czegoś robić, czy to „ja”, które podniesie się z kanapy i pójdzie pobiegać, popływać, pojeździć na rowerze. Jest też pytanie, kto kogo zwyciężył: czy „ja” zwyciężyłem siebie, czy „siebie” zwyciężyło „mnie”? Gdyby zastanowić się nad pojęciem autentyczności głębiej, odkryjemy jego absurdalny charakter, bo przecież jesteśmy autentyczni we wszystkim, co robimy. Nawet jeśli kogoś udajemy, to udajemy w sposób autentyczny. To, że tak chętnie przyjęliśmy pojęcie „ja” autentycznego i poświęcamy się jego poszukiwaniom, odkrywaniu w sobie – mówię czasem o „przemyśle wydobywczym autentyzmu grzebiącego w ja” – to dlatego, że mylimy „ja” autentyczne z „ja” idealnym, czyli z tym, jakim chcielibyśmy być. Szczupli, wysportowani, inteligentni, elokwentni, utalentowani itd. Większość ludzi chce taka być, ale niekoniecznie zawsze nam to wychodzi. Przeciwnie, większości z nas wiele z tych rzeczy nie wychodzi i prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie. To jest to „ja” idealne, do którego dążymy, a nie „ja” autentyczne. Autentyczni jesteśmy tacy, jacy jesteśmy dziś.
W książce „Przepędźcie guru” pytasz, czy nauka ma narzędzia, by odkryć, co powinniśmy? Znajdziemy w wielu publikacjach takie twierdzenie: „Badania pokazują, że nadmierny stres wpływa negatywnie na zdrowie, dlatego powinniśmy go unikać”…
Nauka nie ma takich narzędzi, nie może rozstrzygnąć, czy człowiek, który wspina się samotnie po górach albo żegluje po morzu, doświadczając ekstremalnego stresu, jest bardziej szczęśliwy od tego, który uprawia jogę i pije ziółka, kontemplując piękno natury.
Mamy różne potrzeby, w różny sposób je realizujemy i nauka nam nie odpowie na to pytanie. Może nam powiedzieć, że jeżeli będziemy wystawieni na duże napięcie emocjonalne nieadekwatne do naszego układu nerwowego, to konsekwencje będą takie i takie. Natomiast nie powie: unikaj stresu, bo być może w ten sposób spowodujemy, że ludzie będą mniej przez to szczęśliwi przez większość swojego życia. Nauka nie ma narzędzi, żeby odpowiedzieć, czy lepsze jest krótkie, intensywne życie, czy długie, ale monotonne.
Aż się prosi na koniec naszej rozmowy taka refleksja: pytanie „jak żyć” niejednemu złamało… życie. Niemniej wciąż guru nam podpowiadają, jak to robić, jakby posiedli wiedzę tajemną. Tymczasem z całej naszej rozmowy wynika, że to my sami musimy znaleźć receptę.
Sami, bo sami będziemy rozliczać siebie za swoje życie w ostatniej jego chwili. Tytuł książki, o której rozmawiamy, „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”, jest tytułem paradoksalnym, bo jeśli ktoś podąży za moją radą, potraktuje mnie jako guru. Rada w tytule jest tak paradoksalna, że niemożliwa do zrealizowania. Jej przewrotność sugeruje, że powinniśmy decydować o swoim życiu sami, a nie przy pomocy guru, autorów poradników albo coacha. Choć, tu kolejna rada (śmiech), powinniśmy szukać ludzi, którzy zmuszają nas do myślenia o oczywistościach i odkrywania ukrytych w nich pułapek.
Beata Igielska,zdrowie.pap.pl